[ Pobierz całość w formacie PDF ]
donośnym głosem; lecz uświadomiłem sobie, że teraz głos mój nie
brzmi wzgardliwie, ale rozpaczliwie boleśnie i że ten krzyk panie
Rheingold jest raczej błaganiem niż furią obrażonego człowieka,
który od słów gotów jest przejść do czynu. A zarazem zdawałem sobie
sprawę, że lada moment wymierzę reżyserowi policzek. Nie zdążyłem
tego zrobić, bo oto stała się rzecz dziwna: Rheingold, którego
podejrzewałem o gruboskórność, musiał wyczuć ową nutę cierpienia
w moim głosie, bo nagle opanował się i złagodniał. Odsunął się nieco
do tyłu i powiedział cicho, pokornie: - Proszę mi wybaczyć, panie
Molteni, to, co powiedziałem przed chwilą... wcale tak nie myślę.
Drgnąłem gwałtownie, jak gdybym chciał powiedzieć
wybaczam panu , i poczułem zaraz, że oczy napełniają mi się łzami.
Po chwili kłopotliwego milczenia Rheingold znowu zabrał głos: -
Dobrze, a więc wszystko jest uzgodnione... nie będzie pan ze mną
współpracował.
Czy uprzedził pan już Battistę?
- Nie.
- Czy chce pan to zrobić osobiście?
- Niech pan go o tym powiadomi... nie przypuszczam, żebym się
jeszcze zobaczył z Battistą.
Zamilkłem na chwilę, a potem dorzuciłem: - I niech mu pan
powie, żeby poszukał innego scenarzysty... żeby wszystko było jasne.
- Co takiego? - zapytał zdziwiony.
- To, że w ogóle nie będę robił żadnego scenariusza z Odysei ani
według pańskiej interpretacji, ani według interpretacji Battisty... ani z
panem, ani z innym reżyserem... rozumie pan?
Zrozumiał w końcu i widziałem, że moje słowa trafiły mu do
przekonania. Jednakże zapytał ostrożnie: - Jednym słowem, nie chce
pan robić mojego scenariusza czy też w ogóle nie chce pan robić tego
scenariusza?
Odpowiedziałem po chwili namysłu: - Powiedziałem już panu...
nie chcę robić pańskiego scenariusza... Z drugiej strony zdaję sobie
sprawę, że motywując w ten sposób moją odmowę, mogę panu
zaszkodzić w oczach Battisty... wobec tego zrobimy tak: panu mówię
otwarcie, że nie chcę robić pańskiego scenariusza, natomiast jeśli idzie
o Battistę, to mu pan powie, że jakkolwiek wyglądałaby interpretacja
Odysei, nie chcę robić tego scenariusza. Może mu pan powiedzieć, że
nie czuję się na siłach, że jestem przemęczony, nerwowo
wyczerpany... no co, dobrze tak będzie?
Moja propozycja wyraznie podniosła na duchu Rheingolda. Lecz
zapytał jeszcze z naciskiem: - A czy Battista w to uwierzy?
- Uwierzy, może pan być spokojny... zobaczy pan, że uwierzy.
Zaległo dłuższe milczenie. Obydwaj byliśmy jeszcze zmieszani,
padły między nami tak ostre słowa, że trudno było od razu wymazać
je z pamięci. W końcu Rheingold powiedział: - A jednak bardzo mi
przykro, że odmawia pan swojej współpracy przy tym scenariuszu,
panie Molteni... może mimo wszystko można było dojść do
porozumienia.
- Nie wydaje mi się.
- Może różnice nie były znowu takie duże.
Odrzekłem stanowczo, całkiem już uspokojony: - Nie, panie
Rheingold, były olbrzymie. Być może ma pan słuszność, patrząc pod
tym kątem na Odyseję... ale ja jestem przekonany, że nawet dzisiaj
Odyseja może być przedstawiona tak, jak ją napisał Homer.
- To są marzenia, panie Molteni... pan marzy o świecie
podobnym do świata Homera... pragnąłby pan, żeby istniał... ale nie
istnieje, niestety.
Powiedziałem ugodowo: - Dobrze, załóżmy, że ja marzę o takim
świecie... pan nie.
- Oczywiście, że i ja, panie Molteni... Kto by o tym nie marzył?
Lecz kiedy idzie o zrobienie filmu, nie wystarczają marzenia.
Znowu zaległo milczenie. Patrzałem na Rheingolda i widziałem,
że chociaż mnie rozumie, nie jest jeszcze całkiem przekonany. Nagle
zapytałem go: - Czy zna pan pieśń Dantego o Ulissesie?
- Tak - odrzekł, trochę zaskoczony tym pytaniem - znam, ale w
tej chwili nie bardzo ją sobie przypominam.
- Pozwoli pan, że ją panu zadeklamuję... znam ją na pamięć.
- Jeśli ma pan ochotę...
Sam nie bardzo wiedziałem, dlaczego chcę zadeklamować ten
fragment z Dantego; może dlatego że, jak uświadomiłem sobie
dopiero pózniej, uważałem to za najlepszy sposób powtórzenia
Rheingoldowi pewnych rzeczy, bez ryzyka, że znowu go obrażę.
Rheingold rozparł się w fotelu przybierając wyraz cierpliwego
pobłażania, a ja dorzuciłem:
- W tej pieśni Dante każe opowiedzieć Ulissesowi, jaki był
koniec jego towarzyszy.
- Wiem, panie Molteni, wiem, niech pan recytuje.
Skupiłem się na chwilę, patrząc w ziemię, po czym zacząłem
deklamować: Tedy róg wyższy starego płomienia ... Starałem się
mówić normalnym głosem i w miarę możności jak najprościej.
Rheingold spoglądał na mnie przez chwilę spod namarszczonych
brwi, a potem odwrócił się w stronę okna i bez ruchu wpatrywał się w
morze. Deklamowałem powoli i wyraznie; ale począwszy od zwrotki:
O bracia, wśród hazardów tyla ... - poczułem, że głos zaczyna mi
drżeć ze wzruszenia. Pomyślałem sobie, że w tych kilku linijkach
zawarte jest nie tylko moje pojęcie o Ulissesie, ale także pojęcie, jakie
miałem o sobie i o moim życiu, które powinno być właśnie takie, a
niestety takie nie było; i rozumiałem, że owo wzruszenie wypływa z
porównania piękna i prostoty tej idei z moją bezsilnością. Udało mi
się jednak opanować drżenie głosu i bez jednego zacięcia dojechać do
ostatniej strofy: Toń się nad nami wieczyście zawarła *. - Gdy
skończyłem, wstałem natychmiast. Rheingold także wstał z fotela.
- Przepraszam pana - powiedział szybko - chwileczkę...
Dlaczego zadeklamował mi pan ten urywek z Dantego? Z jakiego
powodu? Niewątpliwie, to jest bardzo piękne... ale dlaczego?
- To, proszę pana - powiedziałem - to jest Ulisses, jakiego
chciałbym pokazać... tak widzę Ulissesa... przed rozstaniem się z
panem chciałem to wyłożyć w sposób nie pozostawiający żadnych
wątpliwości... Wydawało mi się, że lepiej będzie to zrobić nie
własnymi słowami, ale słowami Dantego.
- Oczywiście, że lepiej... ale Dante, to Dante... to człowiek
średniowieczny... a pan, panie Molteni, jest człowiekiem
nowożytnym.
Tym razem nic nie odpowiedziałem i podałem mu rękę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]