[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ręce chwytają mnie za nadgarstki i wciągają do środka, po czym unoszą moje dłonie ku mojej
własnej twarzy i przesuwają wzdłuż niej. Początkowo czułem się dziwnie, ale wiedziałem, że ten,
kto mi to robi, nie zamierza mnie skrzywdzić. Następnie władzę nade mną przejęła fizjonomika:
matematyka zmieniała liczby w obrazy, rozkładając w moim umyśle olśniewającą paletę barw.
Moje ciało zaczęło wibrować energią, jak gdybym stał się maszyną.
Nagle pochodnie zapłonęły znowu, rzucając swoje mdłe światło, a ja odkryłem, że stoję z
rozwartymi ramionami, wymachując rękoma w powietrzu. Wściekły, natychmiast włożyłem
płaszcz, schwyciłem torbę i wybiegłem z powrotem w śnieżycę, mrucząc pod nosem inwektywy
pod adresem całej Anamasobii. Znów brnąłem wśród zawiei, jakbym nigdy nie miał dojść do
celu.
Zbudziłem się gwałtownie i zobaczyłem, że jest już ranek następnego dnia: przez okno
wpadało jasne światło. Trząsłem się, miałem mdłości i odczuwałem niemal oślepiający ból
głowy. Mimo to ze swego krzesła, ustawionego przy małym stoliku, przy którym kilka
wieczorów wcześniej jadłem z Arlą kolację, widziałem jej kształt. Bawełniana szmatka
przyczepiona do głowy przykrywała teraz twarz i była brunatna od zakrzepłej krwi. Pierś
dziewczyny poruszała się nieznacznie, wskazując, że Arla nie wyzionęła jeszcze ducha.
Chciałem wstać i zobaczyć, co jej zrobiłem, lecz byłem zbyt słaby.
Początkowo zdawało mi się, że to wszystko dzieje się w mojej głowie. Potem jednak
uświadomiłem sobie, że krzyki, które słyszę, nie są krzykami Mantakisów, lecz dobiegają z ulicy.
Zapanowało tam jakieś wielkie poruszenie i wydawało mi się, że słyszę albo strzały, albo trzaski
fajerwerków. Pierwszą moją myślą była ta, że być może miasto świętuje, wierząc w rychły
powrót białego owocu na ołtarz. Przez mgiełkę swojej niemocy zastanawiałem się, czy
przypadkiem mi się nie udało i czy wszystko nie może się jeszcze dobrze skończyć, gdy
usłyszałem odgłos kroków na schodach wiodących do mojej kwatery.
Nim zdążyłem podjąć próbę wstania, drzwi gabinetu otwarły się gwałtownie i stanął w nich
Garland.
- Na Boga, co pan zrobił? - wykrzyknął na widok Arli, leżącej na stole z głową owiniętą
pokrwawioną ligniną.
Sięgnąłem do kieszeni spodni, by wyjąć pistolet, lecz przypomniałem sobie, że poprzedniego
dnia zostawiłem go w kieszeni płaszcza. Już miałem wrzasnąć na klechę, by się wynosił, gdy w
drzwiach pojawiła się kolejna osoba. W pierwszej chwili sądziłem, że to Calloo, bo osobnik był
słusznych rozmiarów, ale gdy się przyjrzałem, zobaczyłem Podróżnika, pochylającego głowę, by
nie uderzyć o framugę. Fantastycznego charakteru tej sceny dopełnił fakt, że chudy, brązowy
wielkolud trzymał jedną ręką niemowlę zawinięte w koce.
- Co to za cyrk? - zapytałem, usiłując zakamuflować efekt odstawienia i wzbudzić respekt.
Garland podszedł i stanął przede mną, lecz nie zwracałem na niego uwagi. Patrzyłem na
Podróżnika, na jego ruchy, na długie warkocze i nieziemski spokój na obliczu.
- Pański Mistrz, Drachton Nadolny, przybył do Anamasobii - rzekł ksiądz.
- Co takiego? - zapytałem, przenosząc całą uwagę na niego.
- To, co pan słyszy - odparł. - Jego żołnierze mordują wszystkich po kolei. Przywiózł ze sobą
jakieś wilczysko, które przegryza gardła kobietom i dzieciom. Piekło zawitało na rubieże.
- Ale jak to możliwe, żeby ta istota żyła? - zapytałem, wskazując Podróżnika, który
uśmiechnął się do mnie łagodnie.
- Owoc. Kilka tygodni temu, gdy tylko zabrałem go z ołtarza, nakarmiłem Podróżnika
odrobiną. Od tamtej pory z wolna powraca do życia. Gdy przykładał pan do niego te swoje
idiotyczne przyrządy, był już bardzo bliski świata żywych.
- Więc Arla miała rację - powiedziałem. - Fizjonomika się nie pomyliła.
- Kiedy podbiegłem do ołtarza, a pan mnie kopnął, zamierzałem wszystko wyznać, by
oszczędzić jej konsekwencji głupstwa, jakie zrobiła, zadając się z panem. Ale szkoda czasu -
przerwał - zabieramy dziewczynę i ruszamy do Wenau. Pan zaś musi zejść na dół i przyjąć swoją
kulkę. Jest pan próżnym durniem, Cley. Zabiłbym pana własnoręcznie, ale wolę, żeby pański
Mistrz zrobił to za mnie.
Wszystko działo się zbyt szybko, bym zdążył zaprotestować czy nawet wstać z krzesła, a
widok Podróżnika napawał mnie panicznym lękiem. Nie bałem się o swoje bezpieczeństwo, lecz
przerażał mnie fakt, że świat może być aż tak niepojęty. Podeszli do stołu, każdy od innej strony.
Dziecko zaczęło płakać. Podróżnik uspokajająco dotknął jego czoła.
- Sprawdzmy, do jakich potworności doprowadziły te pańskie bzdury - rzekł ksiądz.
Wyciągnął rękę i odchylił bawełnianą woalkę ukrywającą twarz Arli. Podróżnik machinalnie
uniósł dłoń do oczu, jakby widok dziewczyny raził niczym oślepiająca latarnia. Garland nie był
tak szybki. Niewidzialny cios, przyjęty bez osłony, odrzucił jego głowę w tył. Ksiądz upadł na
podłogę z jękiem i znieruchomiał. Z nosa i kącika rozwartych ust ciekła mu krew, a na twarzy
malowała się taka groza, że musiałem odwrócić wzrok.
Wolną ręką Podróżnik sięgnął do mieszka, który miał przywieszony przy pasie, i wyjął biały
owoc. Z wdziękiem uniósł go do ust i ugryzł. Następnie schował owoc, wyjął kawałek z ust i
wepchnął go między wargi Arli, nadal na nią nie patrząc. Zamiast tego spojrzał w moje oczy i
powiedział mi - bez słów, lecz z absolutną wyrazistością - że dzieło moich rąk przedstawia samą
Zmierć.
Skuliłem się na krześle niczym dziecko, niezdolny odwrócić od niego wzroku. Potem - nie
wiem, skąd znalazł w swoim wiotkim ciele tyle siły - po ponownym zakryciu twarzy Arli
bawełnianą woalką Podróżnik uniósł dziewczynę jedną ręką i przerzucił sobie przez ramię.
Wciąż trzymając w drugim ręku dziecko, lekkim krokiem podszedł do okna, po czym uniósł
jedną ze swych ogromnych stóp i dwoma dobrze wymierzonymi kopniakami strzaskał szybę.
Usłyszałem, jak odłamki uderzają o drewniany chodnik cztery piętra niżej. Nadal trzymając
mocno dwa ciała, Podróżnik wszedł na parapet i przykucnął, by zmieścić się w otworze.
- Nie! - powiedziałem, wiedząc już, co chce zrobić.
Odwrócił twarz w moją stronę i uśmiechnął się.
Zerwałem się z krzesła i skoczyłem ku niemu, chcąc go powstrzymać. W głowie mi
łomotało, a wnętrzności sprawiały wrażenie, jakby ktoś ściskał je pięścią. Zrobiłem trzy kroki i
przewróciłem się o ciało Garlanda. Gdy padałem, zobaczyłem, że Podróżnik skoczył, lecz nie
usłyszałem łomotu ciał uderzających o chodnik. Wytężając wszystkie siły, podniosłem się i
dotarłem do okna. Myślałem, że zobaczę trzy ciała rozpłaszczone w dole niczym strzaskane lalki,
ale nie zobaczyłem nic. Cała trójka jakby wyparowała.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]