[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Macallister był przekonany o jego śmierci? Czemu wszyscy mieliby słyszeć o Callawayu?
Postanowiła spytać go o to przy najbliższej okazji.
O ile się nadarzy...
- Porucznik bywa męczący, sama o tym wiem najlepiej - mówiła Amaria. - Chętnie
jednak uprawia hazard, a jego ojciec jest bogatym przedsiębiorcą z północy.
- Co za szczęście, że mogę pracować w kuchni, a resztę zostawić tobie! - westchnęła
Bethany i powiodła wzrokiem za Macallisterem, który właśnie wspinał się po schodach. -
Myślisz, że naprawdę przyśle jutro datek dla ubogich?
- To bez znaczenia. Zdaniem Pratta ten młody oficer ma tak dramatycznego pecha w
kasynie, że tak czy owak zostawi nam przyzwoitą donację. Widzisz, króliczku, nie zbawisz
całego świata i nie zmienisz wszystkich ludzi na lepsze.
- Wiem. - Młodsza panna Penny położyła dłoń na ramieniu siostry i znów pomyślała
o Williamie Callawayu, który również starał się pomóc ludziom najlepiej, jak potrafił. Pod
pewnymi względami byli do siebie niesłychanie podobni, choć nadal nie potrafiła go
zrozumieć. - Ale nie mogę przestać próbować.
- Zatem nie przestawaj - westchnęła Amaria. - Tylko nie zapominaj o rzeczywistości.
Rób to, co musisz, lecz nie zdawaj się wyłącznie na siebie.
Rozdział siódmy
Do licha ciężkiego, gdzie ona się podziewała?
William stał po drugiej stronie ulicy, opierał się o mur i obserwował Penny House.
Twarz ukrył pod rondem kapelusza, ręce wepchnął do kieszeni płaszcza i czekał. Od trzech
dni trwał na posterunku. Z tego miejsca widział nie tylko białe kamienne schodki i drzwi
S
R
wejściowe do budynku, ale także przejście, które prowadziło do tylnego zaułka oraz
kuchni. Mógł zauważyć każdego, kto wchodził do domu lub wychodził na ulicę, nie
przeoczył ani jednego szlachetnie urodzonego dżentelmena i ani jednego dostawcy.
Nie zobaczył jednak Bethany.
Pragnął się upewnić, że czuła się dobrze po tym, jak zaatakował ją łotr nieopodal
kościoła Zwiętego Andrzeja. Powtarzał sobie, że chodzi mu wyłącznie o jej zdrowie i dobre
samopoczucie i że nie liczy na następny pocałunek, na okazję, aby potrzymać ją w
ramionach i poczuć jej ciepło, od którego tajała jego skuta lodem dusza.
Zaklął cicho, zirytowany własną głupotą, po czym przeciągnął się i ugiął nogi, żeby
złagodzić ból mięśni.
Być może wcale nie było jej w domu. A jeśli zatrzymała się u przyjaciół, w innej
części miasta, albo wyjechała na wieś? Mogła się schronić gdziekolwiek, byle tylko
uniknąć spotkania z nim...
Nagle ujrzał Bethany. Pojawiła się tak nieoczekiwanie, że w pierwszej chwili uznał
ją za zjawę. Zamrugał oczami, ale nie znikała. Wyłoniła się z zaułka i skręciła w ulicę, jak
zwykle energicznym, sprężystym krokiem. Williamowi mocniej zabiło serce. Miała na
sobie tę samą niebieską suknię, którą włożyła na wizytę w kościele Zwiętego Andrzeja.
Zaczekała, aż przejedzie powóz, a następnie przeszła na drugą stronę ulicy.
Skierowała się prosto ku niemu, zupełnie jakby się umówili. Bez namysłu wyłonił się z
cienia i zbliżył do niej tak, żeby mogli iść ramię w ramię.
- Bethany - odezwał się i uchylił kapelusza. - Dzień dobry. Drgnęła, gdy przemówił,
obejrzała się w jego stronę i mimowolnie się zarumieniła, ale ani trochę nie zwolniła kroku.
- Dzień dobry, panie majorze.
Pomyślał, że to zły znak. Panna Penny nie chciała się do niego zwracać po imieniu.
- Dobrze się miewasz? - zapytał. - Nic ci się nie stało?
- Oczywiście, że nie - potwierdziła, jakby zadał najbardziej absurdalne pytanie pod
słońcem. - Powinien pan to sobie uświadomić, kiedy mnie pan pocałował.
- Ty również mnie całowałaś.
Jej policzki spłonęły rumieńcem.
- Chyba powinnam podziękować panu za pamięć - zauważyła. - Nie rozumiem
S
R
jednak, dlaczego uznał pan, że mogło mi się coś stać.
- Nie widziałem cię od kilku dni - powiedział ze zle skrywanym żalem. - Po raz
ostatni spotkaliśmy się w pobliżu kościoła Zwiętego Andrzeja.
Nieoczekiwanie zrezygnowała z oficjalnego tonu.
- Może dlatego, że nie przyszedłeś na kolację razem z resztą trzódki.
- Kuchni pilnują teraz strażnicy. - Zauważył ich już pierwszego popołudnia. Rzucali
się w oczy, a ich obecność całkowicie odmieniła atmosferę tego miejsca. - Nie tylko ja
trzymam się z daleka od twojego podwórza.
Zdumiał się, gdy pokiwała głową.
- Wiem - potwierdziła smutno. - Na ciepły posiłek przychodzi ostatnio zaledwie
połowa spośród odwiedzających mnie przedtem regularnie ubogich. Strażnicy mieli chronić
przed trucicielem i bogatych, i biednych, ale ci ostatni chyba bardziej się boją ochrony niż
trucizny.
- Nic dziwnego - odparł. - Ludzie nie lubią, kiedy uzbrojeni mężczyzni podejrzliwie
zaglądają im w twarz. Ubodzy kochają twoje kolacje, ale nie chcą trafić do więzienia.
Zerknęła na niego spod daszka czepka.
- Czy ty również nie przychodzisz z tego powodu?
- To dostateczny powód - potwierdził, choć prawda była bardziej skomplikowana.
Nie chciał odpowiadać na osobiste pytania, nie miał ochoty tłumaczyć, kim jest i dlaczego
wiedzie takie życie. Nie czuł się już synem markiza Beckhama i nie tęsknił za dawnymi
czasami.
- Jeżeli chciałeś uniknąć strażników, powinieneś był wejść od frontu.
- Miałbym skalać swoją obecnością twoje śnieżnobiałe schody? - zakpił.
- Dlaczego nie? - Patrzyła mu w twarz, jakby chciała odczytać jego myśli. - Schody
są od tego, żeby z nich korzystać.
- Twoje schody są przeznaczone dla osób, które ubierają się u najlepszych krawców
- prychnął. - Idę o zakład, że kamerdyner i służba przy głównym wejściu są równie czujni,
jak te wynajęte typki w kuchni, pewnie nawet bardziej. Czy naprawdę wierzysz, że
wpuściliby mnie do środka?
- Zrobiliby tak, gdybym im kazała - odparła bez wahania. - Zapominasz, że trzecia
S
R
część Penny House należy do mnie i jeśli mówię, że jesteś w nim mile widziany, to nie
kłamię.
William nie wydawał się przekonany. Dobry kamerdyner przy drzwiach mógłby
rywalizować z najczujniejszymi strażnikami, a poza tym Bethany wcale nie musiała
zezwolić na wpuszczenie do domu jakiegoś obdartusa.
Miał także inne powody, żeby omijać ten klub. Po co ryzykować spotkanie z ludzmi,
którzy należeli do jego przeszłości? Nie chciał rozmawiać z przychodzącymi tam
dżentelmenami, gotowymi wypytywać go o sprawy prywatne.
- Dokąd idziesz? - spytał, kiedy minęli następną przecznicę. - Za pózno już na
targowisko, za wcześnie na zakupy w sklepach.
- Ale za to w sam raz na St James's Park - oświadczyła. - W wolnych chwilach
chętnie tam spaceruję, w otoczeniu zieleni dobrze mi się myśli. Przypominam sobie
wówczas lata spędzone w Sussex.
- Chodzisz do parku sama? - zapytał wstrząśnięty, choć było jasne, że to prawda. -
Wielkie nieba, po tym, co cię spotkało?
- Tak naprawdę nie spotkało mnie nic strasznego - zauważyła spokojnie. - Nie widzę
powodu, żeby zmieniać dotychczasowe przyzwyczajenia.
- Co to za pomysł, żeby chodzić po parku bez odpowiedniej osoby towarzyszącej? -
Pomyślał, że samotnej damie grozi tak wiele niebezpieczeństw, iż nie sposób ich
wszystkich wymienić. - Naprawdę chodzisz na spacery zupełnie sama?
- Naprawdę - potwierdziła. - O ile nie liczyć zastępów innych spacerowiczów
chętnych do korzystania z uroków pięknego poranka. Na pewno spotkam wielu
dżentelmenów w siodle, guwernantki z małymi dziećmi, a także kwiaciarki i czeladników,
którzy zrobili sobie przerwę w nauce, żeby obejrzeć przedstawienie w teatrzyku lalek.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]