[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wał się poruszyć. Dostrzegłem na jego twarzy zdumienie, potem wysiłek. Wie-
działem już, że go mam. Nie byłem jednak pewny, czy trawa zdoła utrzymać go
dłużej, więc natychmiast zrobiłem, co trzeba. Krok w prawo usunął mnie z za-
sięgu jego miecza. Podbiegłem i przeskoczyłem przez trawę, poza czarną drogę.
Próbował się odwrócić, ale zdzbła oplotły mu nogi aż do kolan. Zachwiał się, lecz
szybko odzyskał równowagę.
Przeszedłem za nim na jego prawą stronę. Jedno proste pchnięcie i byłby tru-
pem. Ale teraz nie miałem żadnego powodu, by go zabijać.
Sięgnął ręką za plecy, odwrócił głowę i skierował ostrze w moją stronę. A po-
tem zaczął uwalniać lewą nogę.
Zrobiłem zwód w prawo, a gdy próbował go odparować, walnąłem płazem
Grayswandira w tył głowy. To go oszołomiło, mogłem więc podejść i lewą ręką
wyprowadzić cios w nerki. Pochylił się lekko, a ja zablokowałem mu lewe ramię
i znów uderzyłem z tyłu w szyję, tym razem pięścią i mocno. Padł nieprzytomny.
Wyjąłem mu z ręki miecz i odrzuciłem na bok. Płynąca z ucha krew kreśliła
na jego szyi wzór przywodzący na myśl kształt jakiegoś egzotycznego kolczyka.
Odłożyłem Grayswandira, chwyciłem Benedykta pod pachy i ściągnąłem
z czarnej drogi. Trawy trzymały mocno, lecz wytężyłem wszystkie siły i w końcu
mi się udało.
120
Tymczasem podniósł się Ganelon. Przykuśtykał do mnie i popatrzył na Bene-
dykta.
Co to za człowiek powiedział. Co to za człowiek. . . Co z nim zrobi-
my?
Na razie zaniesiemy do wozu odparłem.- Wezmiesz miecze?
Jasne.
Poszliśmy drogą. Benedykt był ciągle nieprzytomny na szczęście, bo nie
miałem ochoty znowu go bić, dopóki nie było potrzeby. Ułożyłem go obok spo-
rego drzewa niedaleko wozu.
Gdy nadszedł Ganelon, schowałem miecze do pochew i kazałem mu odwiązać
liny z kilku skrzyń. Sam tymczasem obszukałem Benedykta i znalazłem to, co
było mi potrzebne.
Potem przywiązałem go do drzewa. Ganelon przyprowadził jego konia, któ-
rego uwiązałem do jakiegoś krzaka w pobliżu. Tam też powiesiłem miecz Bene-
dykta.
W końcu wspiąłem się na kozioł. Ganelon usiadł przy mnie.
Chcesz go zwyczajnie tak zostawić? zapytał.
Na razie odrzekłem.
Ruszyliśmy. Nie oglądałem się za siebie, w przeciwieństwie do Ganelona.
Jeszcze się nie rusza oznajmił. I dodał: Nikt nigdy tak mnie nie
podniósł i nie rzucił. I to jedną ręką.
Dlatego kazałem ci czekać przy wozie i nie walczyć z nim, gdybym prze-
grał.
Co się teraz z nim stanie?
Postaram się, żeby ktoś się nim zajął.
Ale nic mu nie będzie?
Pokręciłem głową.
To dobrze.
Przejechaliśmy jeszcze ze dwie mile. Dopiero wtedy zatrzymałem konie
i zszedłem na ziemię.
Nie denerwuj się, cokolwiek by się działo powiedziałem. Muszę
załatwić pomoc dla Benedykta.
Zszedłem z drogi i stanąłem w cieniu. Wyjąłem komplet Atutów, które miał
przy sobie Benedykt, przerzuciłem je, znalazłem Gerarda i wyjąłem go z talii.
Resztę schowałem do wyściełanego jedwabiem, inkrustowanego kością słoniową
drewnianego pudełka, w którym je znalazłem.
Trzymałem przed sobą Atut Gerarda i wpatrywałem się weń. Po pewnym cza-
sie obraz stał się ciepły, realny, jakby ruchomy. Poczułem obecność Gerarda. Był
w Amberze. Szedł ulicą, którą znałem. Jest bardzo podobny do mnie, tyle że więk-
szy i cięższy. Nadal nosi brodę.
Zatrzymał się i wytrzeszczył oczy.
121
Corwin!
Tak, Gerardzie. Dobrze wyglądasz.
Twoje oczy! Ty widzisz!
Tak, znowu widzę.
Gdzie jesteś?
Chodz do mnie, to sam zobaczysz.
Zesztywniał.
Nie jestem pewien, czy mogę to zrobić, Corwinie. Jestem akurat bardzo
zajęty.
Chodzi o Benedykta wyjaśniłem. Jesteś jedynym człowiekiem, któ-
remu mogę zaufać na tyle, by prosić o pomoc dla niego.
Benedykt! Czy ma jakieś kłopoty?
Tak.
Więc dlaczego sam mnie nie wezwał?
Nie może. Nie ma swobody ruchów.
Jak? Dlaczego?
To zbyt długa i skomplikowana historia, by teraz ją opowiadać. Uwierz mi,
on potrzebuje twojej pomocy, i to szybko.
Przygryzł zębami pasemko włosów z brody.
I nie możesz sam tego załatwić?
Absolutnie nie.
I sądzisz, że ja mogę?
Wiem, że możesz.
Poluzował miecz w pochwie.
Nie chciałbym cię posądzać o jakiś podstęp, Corwinie.
Zapewniam cię, że to nie podstęp. Mając tyle czasu na myślenie zorgani-
zowałbym coś bardziej subtelnego, nie sądzisz?
Westchnął. Potem kiwnął głową.
Dobrze. Idę do ciebie.
No to chodz.
Przez chwilę stał nieruchomo, a potem postąpił krok do przodu.
Stanął obok mnie. Wyciągnął rękę i położył mi dłoń na ramieniu.
Corwin! powiedział. Cieszę się, że znowu masz oczy.
Odwróciłem wzrok.
Ja także. Ja także.
Kto to jest, tam koło wozu?
Przyjaciel. Nazywa się Ganelon.
Gdzie jest Benedykt? Co się stało?
Tam skinąłem ręką. Jakieś dwie mile stąd, koło drogi. Jest przywią-
zany do drzewa. Jego koń stoi obok.
Więc czemu jesteś tutaj?
122
Uciekam.
Przed czym?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]