[ Pobierz całość w formacie PDF ]

żył głowę na stole i usiłując sobie coś przypomnieć zapadał w gorączkową drzemkę, budził
się z niej niekiedy, próbował wstać i znowu spał.
 Panie, pójdziemy razem!  szeptała jedna z dziewczyn wchodząc do zagrody.
 Czego, co?  wybełkotał po polsku, nie rozumiejąc, skąd się wzięła.
 Pan Polak? Rózia! Chodz tutaj, mr jest Polak!  nawoływała zdumiona.
 Tak, czego chcecie? Prędko... prędko...
 No, nic... niczego... myśmy już sześć lat nie słyszały po naszemu... my tu zaraz... Na
Dorham Street... tam byśmy pogadali po naszemu... niech pan pójdzie...
Obsiadły go, ale umilkły, onieśmielone jego wyniosłą, dumną twarzą i milczeniem, a może
i jakimś utajonym w głębi serca wzruszeniem, dziwnie radosnym, jakie owładnęło nimi na
dzwięk prawie zapomnianego języka, na dzwięk słów, co wskrzeszały nagle dawno pomarłe
wspomnienia...
Otrzezwiał nieco, wstrząśnięty tym spotkaniem nieoczekiwanym, kazał dla nich podać jeść
i pić, zmuszając je prawie do jedzenia, bo się usilnie wymawiały nie śmiejąc się przyznać do
głodu i wzruszone niezmiernie jego dobrocią, lecz wreszcie dały się namówić zabierając się
dość łapczywie do krwawej baraniny, ale co chwila przestawały podnosząc trwożliwe, bada-
jące a wdzięczne oczy, bo troskliwie podsuwał im talerze i nalewał kieliszki rozmyślając na
pół przytomnie, o czym by mówić z nimi. Dziewczyny zaś odzywały się niekiedy zawstydzo-
nym, pokornym głosem, mieszając bezwiednie słowa angielskie z polskimi, o przykrym ak-
cencie żargonowym.
Obie były jeszcze dość młode i przystojne, ale tak wymalowane, wyróżowane, obwieszone
fałszywymi kosztownościami, zautomatyzowane w bezczelnych ruchach i pozach, zmartwiałe
w rysach, że sprawiały wrażenie figur woskowych jakiegoś podwórzowego panopticum, wy-
szarzałych poniewierką i śmiertelnie znużonych pod maską bielidła, bo w oczach podczernio-
nych i wyzywających taił się wyraz wiecznego lęku i długich lat głodu i hańby. Zrzuciły
okrywki, prezentując z pewną bezwiedną dumą swoje śmieszne stroje, pełne świecideł; jedna
z nich, wyższa, była dość głęboko dekoltowana.
Drgnął naraz, dojrzawszy na jej plecach czerwoną pręgę jakby od bata.
 Skąd jesteście?  zapytał przypatrując się nieznacznie.
 Mr jest sam dziedzic? Prawda?
 Znam, znam!  odpowiadał myśląc o tej dziwnej prędze.
 Pan zna Kutno? Rózia! Mr zna nasze miasto!  wykrzyknęła zdumiona.
 Cicho, Salcia, bo może mr jest sam dziedzic?  uspokajała ją przezornie.
 Mr jest sam dziedzic! Prawda?
Skinął potakująco nie rozumiejąc pytania, nie mogąc oderwać oczów od tej czerwonej prę-
gi, przeniesiony rozbłysłym nagle przypomnieniem tam, w szaleńcze koło biczowników, a
one, rozradowane, wzruszone do głębi, ośmielone już, zaczęły opowiadać na przemian o tym
mieście rodzinnym, wyrywały sobie z ust przeróżne szczegóły, rozbudzały wspomnienia,
stając w olśnieniu szczęśliwości wobec jakichś dni nagle wyłonionych z pamięci, wobec lat
przepadłych w kurzu poniewierki, a zmartwychwstających teraz radością samą i szczęściem.
Przestały jeść, wrzeszczały coraz głośniej, śmiały się jak dzieci, upijając się wspomnieniami i
wódką, której już sobie nie żałowały, zrywały się z miejsc i zmęczone, rozgorzałe, nabrzmiałe
łzami, zapominając o nim, o sobie, o całym świecie, oszalałe zgoła, przycichły naraz, wybu-
chając długim, żałosnym płaczem, ale i wtedy nie przestając snuć wspomnień przełzawio-
nych.
45
 Ty, Salcia, pamiętasz dziedzica? Pamiętasz: on miał cztery konie czarne jak smoki, ka-
retą jezdził, co się świeciła jak lustro? Pamiętasz?
 A ty pamiętasz, Róziu, dom pana burmistrza?...
 Ja bym nie pamiętała! To nie dom, to pałac! Pokaż mi taki pałac w Londynie! Na całym
świecie nie ma takiego drugiego!
 A ty pamiętasz tę górę za miastem, a za nią wieś?
Nic z tego nie rozumiał ani słyszał, ale naraz, budząc się z zapatrzenia, dotknął tej pręgi
palcem i zapytał cicho:
 Od czego masz ten znak?
 To... zadrapałam się, to mój narzeczony  dodała spiesznie pod jego rozkazującym
wzrokiem, przyginając się z trwogi.
 Nieprawda... .musiałaś być tam  syknął nachylając się do niej.
 Gdzie? Gdzie ja miałam być?  wołała, przestraszona jego nieprzytomnymi oczyma.
 Byłaś... cała ociekasz krwią... cała jesteś w ranach... cała w pręgach... pokaż...  szeptał
urywanie, wyciągając chciwe rozdrgane ręce; a gdy dziewczyna chciała uciekać, pochwycił ją
jak w szpony i z błyskawiczną szybkością podarł jej stanik i wyłupał z niego jej nagie, sinawe
plecy...
Opadły mu naraz ręce bezwładnie i zatoczył się na ścianę.
Dziewczyny zaś, zaskoczone błyskawicznością tego, co się stało, wpadły w osłupienie, nie
śmiejąc się ruszyć ni podnieść głosu, patrzyły zamarłym wzrokiem, obłąkane prawie ze stra-
chu i grozy.
 Nie bójcie się, nie, ja krzywdy wam nie chciałem zrobić, darujcie, nie  szeptał, sam
przerażony tym, co się stało, i oddawszy im, co tylko miał pieniędzy, uciekł z szynku...
W hotelu już wszyscy spali, światła były pogaszone, dom objęła ciemność i cisza, ledwie
rozwidnione korytarze ciągnęły się ponurymi tunelami, w których jak przyczajone oczy pan-
tery migały się gdzieniegdzie przyćmione światełka.
Położył się zaraz, ale nie zasnął, leżał z otwartymi oczyma, daleki od snu, daleki od
wszystkiego, jakby na dnie ostatecznego zamętu duszy; a na krawędziach lękliwej i roz-
chwianej świadomości czaiły się posępne, złowrogie zjawy nadchodzącego jutra-mary, lęku
pełne, przepływały mu przez mózg, zatapiając w nim ostre, drapieżne szpony majaczeń bole-
snych.
 Coś się strasznego dzieje ze mną!  to jedno teraz czuł tylko i wiedział.
Drzwi wchodowe trzasnęły tak silnie, że się wyrwał z odrętwienia, jakby ktoś szedł przez
pokój, zatrzeszczała posadzka i meble zadrgały dość głośno.
 Kto tam?  pytał donośnie.
Nie było odpowiedzi, kroki przycichły, ale jakieś ręce przebiegły po klawiszach, ciche,
przebudzone dzwięki zadrgały na mgnienie; wyskoczył z łóżka i chwycił rewolwer.
 Kto tam?  zawołał znowu i znowu żadnej odpowiedzi, usłyszał natomiast ostry i szybki
skrzyp pióra po papierze i szelest przewracanych kartek...
Rozniecił światło i rzucił się do pierwszego pokoju, skąd szły te odgłosy, ale tam nie było
nikogo, przeszukał wszystkie kąty, zaglądał nawet do szaf i pod łóżko, ani śladu. Próbował
drzwi: były zamknięte, klucz tkwił w zamku... Powrócił do biurka, nie wiedząc już, co myśleć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl