[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Poszedłem za jego radą i stałem spokojnie. Otworzył drzwi i wylazł z przyczepy. Minęła chwila, w
czasie której wymieniliśmy z Synkiem grozne spojrzenia, nikt nic nie mówił.
Potem zaszczękały odsuwane rygle i klamry i opuszczono ścianę przyczepy służącą jako
rampa. Piąty z nich, Bert, wprowadził po niej konia i uwiązał go w najbliższym boksie. Kierowca
podniósł rampę i zamocował.
Ten krótki moment, kiedy resztka dziennego światła wpadła do skrzyni przyczepy,
wykorzystałem na to, żeby odwrócić głowę, jak się dało najdalej, i przyjrzeć się Loczkowi.
Zobaczyłem to, czego się spodziewałem, ale moje zdumienie tylko wzrosło. Kierowca wdrapał się
do kabiny, zamknął drzwi i zapalił silnik.
- Dajcie go do drzwi - powiedział Bert.
Nie trzeba mnie było ponaglać.
Przyczepa ruszyła. Bert otworzył drzwi. Loczek i jego kumpel puścili mnie, a Bert
popchnął. Wypadłem na ziemię w tej samej chwili, kiedy nabierająca szybkości przyczepa
wyjeżdżała z zatoczki na pustą drogę. Dobrze, że miałem niezłą praktykę w spadaniu z koni.
Instynktownie wylądowałem na ramieniu i przetoczyłem się.
Usiadłem na ziemi i spojrzałem za przyśpieszającą przyczepą. Tablicę z numerem prawie
całą zasłaniał gęsty kurz, ale zdążyłem dostrzec litery rejestracji. Było to APX.
Mój lotus wciąż stał w zatoczce. Pozbierałem się, otrzepałem z grubsza ubranie i
podszedłem do wozu. Miałem zamiar ruszyć za przyczepą i sprawdzić, dokąd jedzie. Ale dokładny
kierowca zadbał o to, żebym tego nie zrobił. Wóz nie chciał zapalić. Kiedy podniosłem maskę,
żeby sprawdzić, jakie wyrządził szkody, przekonałem się, że wyjął trzy z czterech świec. Leżały
równym rządkiem na akumulatorze. Wkręcenie ich zajęło mi dziesięć minut, ponieważ drżały mi
ręce.
Teraz nie miałem już nadziei, że dogonię przyczepę albo znajdę kogoś, kto zauważył, w
którą stronę odjechała. Wsiadłem do wozu i zapiąłem koszulę pod szyją. Po krawacie nie było
śladu.
Wydobyłem książeczkę Związku Automobilowego i odszukałem litery rejestracji APX.
Jakiekolwiek to miało znaczenie, okazało się, że miejscem pierwszej rejestracji jest West Sussex.
Jeżeli tablica rejestracyjna była oryginalna, będzie można odnalezć jej obecnego właściciela. Przez
kwadrans siedziałem i myślałem. Potem zapaliłem silnik, zawróciłem i pojechałem z powrotem do
Maidenhead.
Miasteczko jarzyło się od świateł, mimo że prawie wszystkie sklepy były zamknięte. Drzwi
do posterunku policji były szeroko otwarte. Wszedłem i zapytałem o inspektora Lodge'a.
- Jeszcze go nie ma - wyjaśnił policjant przy stanowisku informacyjnym, zerkając na zegar.
Było dziesięć po szóstej. - Będzie tu lada chwila, jeżeli zechce pan zaczekać.
- Jeszcze go nie ma? Chce pan powiedzieć, że właśnie zaczyna pracę?
- Tak, proszę pana. Ma nocną zmianę. Dziś pracowity wieczór, sobota - uśmiechnął się
krzywo. - Dansingi, bary i wypadki drogowe.
Odwzajemniłem mu się uśmiechem, usiadłem na ławce i zaczekałem. Po pięciu minutach
szybkim krokiem wszedł Lodge, zsuwając płaszcz.
- Dobry wieczór, Small, co nowego? - zwrócił się do policjanta z informacji.
- Jakiś pan do pana, panie inspektorze - odpowiedział Small, wskazując na mnie. - Czeka
dopiero parę minut.
Lodge wykręcił się na pięcie. Wstałem.
- Dobry wieczór.
- Dobry wieczór, panie York.
Lodge przeszył mnie spojrzeniem, ale nie okazał żadnego zdziwienia na mój widok.
Opuścił wzrok do kołnierzyka mojej koszuli i brwi uniosły mu się o ułamek. Ale zapytał tylko:
- Czym mogę panu służyć?
- Bardzo pan zajęty? - spytałem. - Jeżeli ma pan czas, chciałbym panu opowiedzieć, jak
straciłem krawat.
W połowie zdania zląkłem się powiedzieć wyraznie, że zostałem napadnięty. Teraz Small
spojrzał na mnie ciekawie, najwyrazniej biorąc mnie za wariata, skoro przychodzę na posterunek
policji opowiadać inspektorowi, jak straciłem krawat.
Ale Lodge, bystry obserwator, powiedział:
- Proszę do mojego gabinetu, panie York.
Poszedł przodem. Powiesił płaszcz i kapelusz i zapalił gazowy kominek, choć jego
rozżarzone pręty nie były w stanie przemienić tego surowego, prostego, obstawionego półkami na
akta pokoiku w przytulny zakątek.
Usiadł za schludnym biurkiem, a ja, jak przedtem, naprzeciwko. Poczęstował mnie
papierosem i podał ogień. Kiedy uspokajający dym przenikał mi do płuc, zastanawiałem się, od
czego zacząć.
- Czy od przedwczoraj posunął się pan trochę ze sprawą majora Davidsona? - spytałem.
- Nie. Obawiam się, że nie. Ta sprawa nie ma już u nas żadnego pierwszeństwa. Wczoraj
omawialiśmy ją na konferencji i zasięgaliśmy rady członka waszej rady nadzorczej, lorda
Creswella Stampego. Wobec orzeczenia koronera pańską wersję, ogólnie biorąc, uważa się za
produkt młodzieńczej i zbyt pobudzonej wyobrazni. Nikt poza panem nie widział żadnego drutu.
Rowki w słupach faszyny mogą, ale nie muszą być śladami drutu i nic nie wskazuje na to, kiedy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]