[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Piasek w pomarańczowym kuble przeznaczony był do pokrycia zewnętrznej
powierzchni cylindrycznych ażurowych lampionów, kolejnego produktu, na który Conrad
miał stały popyt. Piaskowe latarnie . Ludzie płacili za nie po czterdzieści pięć dolców. Cena
wydawała się Billowi przesadzona - robota nie była ani trudna, ani pracochłonna - ale to
Conrad ustalał ceny i on się na tym znał.
- Skoro coś jest łatwe, prędko się nudzi. I za to musisz mieć zapłacone! - stwierdził.
Było w tym sporo prawdy, choć Bill mimo wszystko uważał, że jego nuda nie jest warta
więcej niż dwadzieścia pięć dolarów od sztuki.
Wziął się do pracy, zanim glina przeschnie, bo wtedy nie utrzyma piasku, a miał
dwadzieścia lampionów, które musiał ozdobić ciemnoszarym bazaltem, śmietankowym
kwarcytem i lśniącymi płatkami miki zmielonymi na proszek przez fale Pacyfiku. Jeśli celem
nieustannie bijących o brzeg fal było robienie piasku, to całkiem ładnie im wychodził i
przynajmniej był z tego konkretny pożytek. Nawet rzeka potrafiła robić piasek, jeśli była
dostatecznie duża. Columbia miała piaszczyste brzegi; jadąc kiedyś pociągiem, widział też
wydmy daleko w głębi lądu nad Snake River. Ale większość rzek dawała tworzywo dobrze
mu znane, drobnoziarnisty muł i glinę. Nawet miejscowy potok dorobił się kieszeni lekkiej
brązowej glinki, którą Bill wydobywał, czyścił i obrabiał jak terakotę, tocząc z niej małe
garnki i miski. Chłodne dziurawe walce obracały mu się w rękach, a słowa w myśli; toczyły
się, cichły i nikły, wsiąkały w robotę tak samo jak pasma barwnika wsiąkają w mieszoną
glinę.
*
Zawsze mieszkał w Klatsand. To znaczy zawsze z wyjątkiem czterech lat spędzonych
w wojsku - w Kalifornii, Georgii, Włoszech i Illinois. Jego matka miała piętnaście lat, kiedy
przyszedł na świat, a on miał piętnaście, kiedy umarła. Czasem rozmyślał o tych liczbach.
Zdawało mu się, że powinny nieść jakieś przesłanie, sumować się do kolejnej liczby mającej
własny sens, ale nie potrafił ich do tego zmusić. Przeciwnie, odejmowały się od siebie i nie
pozostawało nic. Jego ojciec, William Weisler, wyjechał z miasta dwa lata po ślubie i nigdy
nie wrócił. Matka zmarła na zapalenie otrzewnej i pękniętą śledzionę - po upadku, tak
powiedział Ray Zerder. To Ray powiadomił lekarzy w szpitalu, że upadla, a oni nie pytali,
jaki to upadek pozbawił jej kochanka dwóch przednich zębów, jej zaś złamał kość policzkową
i pokrył obie ręce czarnymi sińcami od przegubów do łokci, a do tego zniszczył śledzionę.
Odkąd Ray Zerder się do nich wprowadził, Bill sypiał w starej drewutni. Kiedy Ray i matka
szamotali się po pijanemu, klnąc i wrzeszcząc, szedł na szkolne boisko, a tam czasem
spotykał innych chłopców w swoim wieku. Po śmierci matki wzięła go do siebie babka ze
strony ojca, pani Robertowa Weisler (nigdy się nie dowiedział, jak miała na imię). Mały
domek w lesie za tartakiem został pusty. Babka doprowadziła go do ładu i wynajmowała
letnikom. Po ukończeniu osiemnastu lat Bill dostał powołanie do wojska, a w czasie jego
służby babka zmarła. Zapisała mu ten domek w testamencie.
List od prawnika zastał go w Illinois, gdzie czekał na zwolnienie do cywila. Przejechał
pociągiem cały kraj aż do Portland, stąd autobusem linii Greyhound dostał się do Klatsand,
przeszedł przez wielki plac składu drewna, a potem przez świerkowy las do swojego
własnego domu. Prawnik pisał, że wprawdzie umowa najmu zawarta z jakimiś
portlandczykami jeszcze nie wygasła, ale wobec kłopotów z benzyną nigdy tu nie
przyjeżdżali i co ważniejsze, nie płacili czynszu. Bill włamał się więc, popychając mocno
kuchenne drzwi zawsze się zacinały i nigdy nie zamykano ich na klucz - i odtąd mógł
powiedzieć, że jest w domu. Kapa w czerwone, białe i niebieskie kwadraty, zrobiona przez
jego matkę, kiedy miał dziesięć lat, nadal okrywała kanapę w saloniku. Zmierdziało trochę
stęchlizną. Nocą w lesie było całkiem cicho, tylko żaby muzykowały nad strumieniem, a jeśli
człowiek się mocno wsłuchał, mógł wychwycić jednostajny chlupot morza.
%7ładne z miejsc, które odwiedził w trakcie służby wojskowej, nie nawiedzało go nigdy
we wspomnieniach. Jedynie przez kilka lat śniło mu się czasami, że jest w pozbawionym
okien pokoju o zdobnych sztukaterią, obryzganych zaschniętą krwią ścianach. To było we
Włoszech, a sam Bill nigdy nie był w tamtym pokoju. Nieraz myślał o ludziach, których
poznał w wojsku. Niektórzy byli przyzwoici i z czasem się nauczył, o czym z nimi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]