[ Pobierz całość w formacie PDF ]
patrząc na nią z dezaprobatą.
Zawstydzona, cofnęła się o krok, ciągle czując na sobie
jego wzburzone spojrzenie. Nie mogła oderwać od niego
wzroku.
- Pośpiesz się, mała - dodał miękko, jakby przepraszając.
Odetchnęła z ulgą i szybko weszła do łazienki.
Błyskawicznie obmyła usta, złapała gumkę do włosów i
wypadła na korytarz.
Jeden rzut oka na pożar szalejący w Four C uświadamiał,
że ludzie próbujący ugasić ogień są na przegranej pozycji. Nie
było najmniejszej szansy, by uratować potężną siedzibę
Corbettów. Nawet ogromne ilości wody nie były w stanie
choćby częściowo stłumić płomieni.
Hallie, nieprzytomna ze zdenerwowania, złapała za ramię
zarządcę.
- Gdzie jest Candice? Czy w domu nikt nie pozostał? Bob
Zane odwrócił się i odrzekł uspokajająco:
- Pani Corbett zdążyła wyjść, w środku nikogo nie ma.
Pochyliła się ku niemu i przekrzykując hałasy i syk ognia,
zawołała:
- Jest pan pewien?
Skinął głową. Hallie puściła jego ramię, popatrzyła na
palący się dom. Kilku mężczyzn próbowało opanować pożar,
lejąc wodę podręcznymi wężami, ale widać było, że te
działania są z góry skazane na porażkę. Strażacy jeszcze nie
zdążyli dojechać.
Odwróciła się w stronę zabudowań, gdzie ogień udało się
zdusić. Rozżarzone kawałki płonącego domu leciały w
powietrze, spadając niebezpiecznie blisko budynków
gospodarczych. Hallie zagryzła usta. Powietrze było
przesączone nieprzyjemnym, gryzącym dymem.
- Zostawcie dom, niech się spali - zwróciła się do Boba.
Popatrzył na nią okrągłymi ze zdumienia oczami, ale Hallie
powtórzyła polecenie.
- Niech spłonie. Trzeba ratować resztę, może nie
wystarczyć wody. Odwołaj ich i każ, żeby zaczęli polewać
wodą dachy, na które spadają iskry.
Bob z szacunkiem skinął głową.
- Tak jest, proszę pani. Szkoda, że nie udało nam się
wcześniej ugasić domu - dodał z żalem.
Odwrócił się i zaczął przywoływać mężczyzn z wężami.
Wkrótce strumienie wody spadły na dachy zabudowań.
Hallie odwróciła się, zapatrzyła na płonący dom. Cały stał
w ogniu. Na ciemnym niebie jarzyła się jasnoczerwona łuna.
Gwałtowne płomienie wyrastały nieoczekiwanie, znikały i
pojawiały się znowu, towarzyszył im syk i trzask walących się
stropów. Hallie przycisnęła palce do ust, jak urzeczona
wpatrywała się w rozgrywające się na jej oczach widowisko.
Wes objął ją ramieniem, przygarnął ku sobie, przytulił
policzek do jej policzka.
- Podjęłaś dobrą decyzję - mruknął. - Przykro mi.
Opuściła dłonie, pogładziła palcami jego rękę obejmującą ją w
talii, splotła palce. Przytuliła się mocniej do jego policzka.
Drugą ręką dotknęła jego twarzy, odwróciła się bardziej, by jej
słowa trafiły tylko do niego.
- A mnie... mnie chyba nie jest przykro.
Tak czuła, choć nie do końca pojmowała własne uczucia.
Piękny, stary dom zmieniał się w stertę popiołu, ale wcale nie
było jej tego żal.
Przytulił ją mocniej, popatrzył jej w oczy. Przez długą
chwilę wpatrywali się w siebie w milczeniu. Wes skinął
głową.
Na szosie rozjarzyły się światła trzech wozów strażackich,
niemal natychmiast znalazły się na podjezdzie i ustawiły
półkolem. Za samochodem szeryfa pojawiły się dwa
radiowozy. Dom już niemal doszczętnie spłonął. Strażakom
pozostało tylko dogaszenie ognia i skontrolowanie
pozostałych budynków.
Hallie była bez reszty pogrążona w mrocznych
wspomnieniach lat przeżytych w tym domu i tak oszołomiona
własną reakcją, że nie od razu dotarły do niej słowa Wesa.
- Popatrz - powtórzył, potrząsając mą lekko. - Halona?
Odwróciła głowę. Szeryf, w towarzystwie dwóch
policjantów, prowadził Candice do jednego z radiowozów.
Candice szarpnęła się, gdy jeden z policjantów otworzył tylne
drzwi. Gdy szeryf wziął ją za ramię, rzuciła się na niego z
pięściami. Policjanci natychmiast ją powstrzymali. W ciągu
sekundy zakuli ją w kajdanki i umieścili w samochodzie.
Hallie, nie zastanawiając się nad tym, co robi, wyrwała się
Wesowi i popędziła w kierunku radiowozu. Pobiegł za nią.
Szeryf wyszedł im naprzeciw. Hallie popatrzyła na jego
posępną twarz, tknęło ją złe przeczucie. Poczuła, że robi się jej
słabo.
- O Boże, to niemożliwe, żeby Candice...
- Przykro mi, pani Lansing. Mamy na to co najmniej
sześciu świadków, więc muszę ją zabrać. - Przeniósł wzrok na
Wesa. - Będę państwa informować - obiecał i dołączył do
policjantów.
Jeszcze oszołomiona, Hallie odwróciła się w kierunku
tego, co jeszcze niedawno było imponującą rezydencją
Corbettów. Czarne ruiny, jakie pozostały na miejscu domu,
wydały się jej dziwnie małe. Z siedziby czterech pokoleń
Corbettów pozostał jedynie popiół.
Słyszała, że Wes rozmawia z Bobem Zane, ale działo się
to jakby obok, nie dotyczyło jej. Minęła długa chwila, nim
mogła odwrócić oczy od pogorzeliska.
Popatrzyła na Wesa, a ten natychmiast przerwał rozmowę.
- Muszę iść się rozejrzeć - powiedziała.
- Pójdę z tobą - odparł od razu. Podniosła rękę, położyła
ją na jego ramieniu.
- Muszę mieć trochę czasu... dla siebie - szepnęła. -
Proszę.
Wes przykrył dłonią jej rękę, popatrzył na nią badawczo.
- Będę tutaj. Nie śpiesz się. Poczekam, ile trzeba.
Ma dla niej tyle zrozumienia. Niewiele brakowało, by się
załamała. Nie może tego zrobić. Resztką sił zmusiła się do
bladego uśmiechu. Odwróciła się pośpiesznie. Dokładnie
obejrzała wszystkie zabudowania, upewniając się, że nie grozi
im zajęcie się ogniem od żarzących się węgli. Poza rezydencją
ranczo w zasadzie nie ucierpiało.
Wydawało się jej, że upłynęło wiele godzin, nim wreszcie
poczuła się lepiej i mogła powoli zacząć wracać do miejsca,
gdzie czekał na nią Wes. Już z daleka widziała jego ciemną
sylwetkę opartą o samochód. Stał ze skrzyżowanymi
ramionami, patrząc w jej stronę.
Ten widok uspokoił ją, podziałał jak balsam na udręczoną
duszę. Miała wrażenie, że od wyjazdu z Red Thorn minęła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]