[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zbiega wśród fatalnie ubranych, hmm?
- Nie martwi mnie to. Przypuszczam, że ma pan własne powody, by nie wchodzić w
drogę władzom. Przynajmniej gdy sprawa dotyczy Rachel York.
- Przypuśćmy, że pańskie przypuszczenia są jednak błędne...
- Oczywiście, istnieje takie ryzyko. Ciekawi mnie jednak fakt, że to właśnie pan płacił
czynsz za jej pokoje?
Obok nich przetoczył się powóz, blask latarni zatańczył na ostrych rysach Francuza.
W tym świetle przypominał drapieżnego ptaka.
- Kto panu o tym powiedział?
Sebastian z nonszalancją wzruszył ramieniem.
- Aatwo uzyskać informacje... gdy ktoś dysponuje odpowiednimi środkami. Francuz
przyglądał mu się przez chwilę.
- Czy mam zgadywać, dlaczego nagabuje mnie pan w tej sprawie?
- Wydaje mi się, że powód jest oczywisty. Pierrepont otworzył szeroko oczy.
- Dobry Boże! Sugeruje pan, że zabiłem Rachel? Jaki był, pańskim zdaniem, motyw
tej zbrodni? Z całą pewnością nie żądza. Zważywszy na szczegóły, które pan odkrył, jest
oczywiste, że mogłem mieć tę dziewczynę, kiedy tylko chciałem. Dlaczego miałbym ją
gwałcić w kościele?
Sebastian obserwował spokojną twarz rozmówcy. Czy Rachel została zgwałcona?
- Wydaje się jednak, że dzielił się nią pan z innymi - powiedział beznamiętnym tonem.
- Zastanawiam się, czy pańska szczodrobliwość była dobrowolna, czy też nie?
- Wyobraża pan sobie, że zabiłem Rachel w szale zazdrości? - Pierrepont machnął
przecząco wąską, delikatną dłonią. - Zazdrość to bardzo męczące uczucie, ponadto
prymitywne i plebejskie. Widzi pan, milordzie, nie jestem typem posiadacza. Układ między
mną a Rachel, jakkolwiek dziwny dla osób postronnych, odpowiadał nam obojgu.
- Są inne powody, by zabić.
Gwałtowny podmuch zakołysał powozem. Szyby zadrżały, gdy skręcili w New Bond
Street.
- Są powody, owszem. Ale żeby poderżnąć kobiecie gardło, i to głęboko, okrutnie, tak
że głowa jest niemal oddzielona od ciała? Kto tak postępuje?
- Pan mi to powie.
Pierrepont siedział cicho przez chwilę, z głową opuszczoną na piersi, najwyrazniej
zatopiony w myślach.
- Gdy byłem młody, widziałem jak głowa mojego ojca toczy się po placu de la
Concorde. Czy wie pan, że człowiek, któremu ścięto głowę, zachowuje świadomość jeszcze
przez około dwadzieścia sekund po dekapitacji? Dwadzieścia sekund, proszę sobie
wyobrazić. Długo, prawda? Myśli pan, że Rachel zaznała podobnego horroru?
Sebastian słuchał turkotu kół na bruku i dzwięku dzwonków. Tego również nie
wiedział o jej śmierci. Pomyślał o młodej, pięknej kobiecie, o jej strachu i samotności w
kościele, gdy żegnała się z życiem.
- Nie zapytał pan, ale i tak panu odpowiem. - powiedział Pierrepont z hardym,
zimnym uśmiechem. - We wtorek wieczorem wyprawiałem proszoną kolację dla kilku
ogólnie szanowanych obywateli, którzy mogą zaświadczyć pod przysięgą, że przez cały
wieczór nie opuściłem domu. Widzisz zatem, przyjacielu, że musisz szukać mordercy gdzie
indziej - o ile, rzecz jasna, sam nim nie jesteś.
Powóz zwolnił, wjeżdżając na plac Henrietty. Sebastian chwycił za klamkę. Nie
wątpił, że Francuz wie więcej, niż chce przyznać, ale byli już prawie przy Cavendish Square,
a nie chciał, by go tam widziano. Zaczynał rozumieć jak niewiele mu wiadomo o śmierci i
życiu Rachel York. Wiedział, że została zamordowana w kaplicy mariackiej małego kościoła
niedaleko Opactwa Westminsterskiego, po tym, jak powiedziała pokojówce, że wybiera się na
spotkanie z nim, i że w fałdach jej sukni znaleziono jeden z jego pistoletów. Ale miał tylko
słowo Pierreponta, że została zgwałcona, i że jej gardło wielokrotnie okrutnie przecięto. Nie
wiedział nawet, kto ją znalazł i kiedy dokładnie umarła. Musiał się tego wywiedzieć, jeżeli
chciał mieć choćby cień szansy na schwytanie prawdziwego mordercy. I nagle zdał sobie
sprawę, że zna kogoś, kto mógłby mu pomóc.
ROZDZIAA 20
Zanim dotarł do wąskiej średniowiecznej uliczki u podnóża Tower Hill, wiatr wzmógł
się tak bardzo, że drewniane szyldy łomotały o ściany w ostrych, wściekłych podmuchach.
Deszcz zacinał ukosem. Ukryty w cieniu łukowato sklepionej bramy, Sebastian obserwował
zmrużonymi oczami kompleks budynków po drugiej stronie ulicy. W klinice było ciemno, ale
w domku na tyłach płonęły lampy.
Rzucił szybkie spojrzenie na ulicę. Marznący deszcz zapędził większość
przechodniów do domów. Nikt go nie widział, gdy przeszedł przez ulicę i zapukał do
omszałych drzwi.
W oddali zaszczekał pies. Sebastian usłyszał odgłos nierównych kroków w korytarzu.
Potem zapadła cisza. Wiedział, że jest obserwowany. Mądry człowiek nie otwierał nocą
nieznajomym, nawet jeżeli był chirurgiem.
Zasuwa szczęknęła i drzwi uchyliły się do środka. W wąskim holu o niskim suficie
stał młody, niespełna trzydziestoletni mężczyzna - ciemnowłosy Irlandczyk z uśmiechem
czającym się w kącikach oczu i zawadiackim dołkiem w policzku.
- Ach, to ty - powiedział Paul Gibson, otworzył szerzej drzwi i cofnął się do środka. -
Miałem nadzieję, że do mnie przyjdziesz.
Sebastian nie ruszył się z miejsca.
- Słyszałeś, co ludzie mówią?
- Naturalnie, ale chyba nie przypuszczasz, że wierzę we wszystko co usłyszę?
Sebastian zaśmiał się i wszedł do środka.
Paul Gibson zaryglował drzwi, a potem, utykając, poprowadził przyjaciela
korytarzem. Kiedyś był wojskowym chirurgiem, i pozostał na służbie, nawet gdy kula
armatnia urwała mu część lewej nogi.
- Chodz do kuchni. Tam jest cieplej i bliżej do jedzenia.
Sebastian zjadł rano kupioną na ulicy kiełbasę, nie zatrzymał się jednak na obiad, a
pora kolacji właśnie mijała. Otoczyły go kuchenne zapachy i ciepło. Uśmiechnął się.
- Jedzenie? To brzmi zachęcająco.
- Mam kilku znajomych - powiedział Paul Gibson jakiś czas pózniej, gdy zasiedli przy
kuchennym stole, niedaleko paleniska, do kolacji złożonej z szynki na zimno, bochna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]