[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mal opuchłymi, pianolitowymi poręczami. Cała ściana czołowa była podzielona
57
na ekrany, zgrupowane w trzech rzędach, jeden nad drugim. Pod nimi pulpity.
Pośrodku główny ekran neuromatu. U góry setki migających czujników. Ilumina-
tory też były ekranami, udającymi okienka, jakie umieszczano w kajutach starych
żaglowców. Taka moda.
Resztę przestrzeni wypełniała aparatura foteli, zespoły osobiste załogi i kosz-
marna plątanina przewodów zasilających. Nic dziwnego. Ten statek był budowany
specjalnie dla inforpolu. Jego projektanci brali, widać, jak najpoważniej ewentual-
ność pokrojenia nas na kawałeczki i bardzo niechętnie odstąpili od tego zamiaru.
W końcu zostawili nam trochę miejsca. Akurat tyle, żebyśmy w razie czego mogli
dosięgnąć przełączników. Ale w fotele właziliśmy nogami naprzód, jak do śpiwo-
rów.
Snagg uniósł się odrobinę i zwrócił twarz w moją stronę.
 Idę z tobą.
 Nie.
Zesztywniał. Wparł dłonie w poręcz fotela i pochylił się do przodu.
 Dlaczego?
Dlaczego  powtórzyłem w myśli.  Pyta, dlaczego. Brzmi to przyjemnie
i po prostu.
Ale Snagg nie spodziewa się usłyszeć odpowiedzi. W Korpusie nie ma zwy-
czaju pytać, kiedy chodzi o akcję. Dowodzący mówią, co trzeba. Ani słowa mniej.
Jeśli coś przemilczają, to znaczy, że nie mają nic do powiedzenia. Posiadają aku-
rat takie sprzężenia z psychotronem czy stymulatorami, jak każdy wykonawca ich
rozkazów. Jedni i drudzy przetwarzają w tym samym czasie tę samą ilość infor-
macji. Na odprawach wszyscy myślą równocześnie i to samo.
Nie. W inforpolu nie ma zwyczaju pytać. Ani odpowiadać.
Chwilę manewrowałem przy pulpicie. Włączyłem niektóre zespoły i dorzu-
ciłem kilka wzmacniaczy do bloku sprzężonego z zespolikami mojego skafan-
dra. Podciągnąłem do oporu regulator selektywności. Wzmocniłem korekturę. Nic
więcej nie mogłem zrobić.
Przed wyjściem zatrzymałem się na moment i obmacałem skafander. Nic mu
nie brakowało.
 Lusterko  dobiegł mnie mrukliwy głos Snagga.
Postąpiłem w stronę umywalni i pochyliłem się nad wprasowanym w ścia-
nę trójkątnym lustrem. Widok istotnie nie był miły. Wargi miałem spierzchnięte
i opuchłe. Z kącika ust wybiegała strużka zaschłej krwi.
Zwilżyłem twarz płynem sterylizującym i wytarłem ją dokładnie, nie śpiesząc
się.
 Może być  orzekłem, zwracając się na powrót w stronę drzwi. Musia-
łem wciągnąć brzuch, żeby przecisnąć się między krawędzią gazowej umywalni
a oparciem fotela Snagga. Ten odwrócił się nagle i spytał przyciszonym głosem:
 Powiesz?
58
Zatrzymałem się. Spojrzałem na niego z uśmiechem i położyłem mu rękę na
ramieniu.
 Uhm  przytaknąłem.  Jak wrócę. Pogawędzimy. Będziemy mieli mnó-
stwo czasu.
Odpowiedział uśmiechem. Jego twarz odmłodniała nagle. Była to twarz chłop-
ca, który nie wszystko jeszcze rozumie, ale wie, że może się spokojnie uśmiechać,
bo nie musi nikogo przekonywać o swojej sile ani o swojej odwadze. Klepnąłem
go lekko po ramieniu, odwróciłem się i ruszyłem prosto do śluzy.
Riva czekał, jak się tego spodziewałem. Stał, oparty o pancerną klapę włazu
i wyglądał tak, jakby nie zmieniał tej pozycji od kilku dni. Kiedy podszedłem,
schylił się, mruknął coś niezrozumiale, po czym podał mi końcówkę kabla, na-
winiętego na wielki, ruchomy bęben. Minąłem go bez słowa, odsunąłem rygle
i wszedłem do śluzy. Riva wtoczył za mną bęben, powiedział:  to wszystko czy
coś takiego i zatrzasnął klapę. Umocowałem kask, wetknąłem za pas rezerwowy
pistolet i kiedy ciśnienie spadło do zielonej kreski w dole smukłego, pionowe-
go czujnika, uruchomiłem automat włazu. Po raz drugi tego dnia otworzyła się
przede mną próżnia.
Stanąłem na progu, wychyliłem się i wypchnąłem za burtę bęben z nawiniętym
kablem. Poleciał w przestrzeń niezwykle powoli, rozwijając się łagodnymi, falu-
jącymi serpentynami, jak na zwolnionym filmie. Kiedy zaczep zniknął mi z oczu,
przywiązałem drugi koniec kabla do stalowej zapinki w pasie skafandra, spraw-
dziłem kierunek i przycisnąłem spust pistolecika.
Tym razem nie próbowałem żadnych numerów. W regularnych odstępach cza-
su zwalniałem spust, krótkimi uderzeniami przyspieszając lot mojego ciała w kie-
runku rakiety. Chciałem znalezć się przy jej pancerzu po możliwie najkrótszym
pobycie w niebezpiecznej strefie.
Po pierwszych stu metrach zacząłem sobie przypominać, o czym myślałem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl