[ Pobierz całość w formacie PDF ]

gi. Nie troszcząc się więcej o wizytówki, poszliśmy prosto do końca korytarza,
gdzie znajdowały się drzwi do salki nawigacyjnej. Krótki przedsionek prowadził
do przestronnego pomieszczenia, służącego jako filmoteka, jadalnia i miejsce na-
rad czy wreszcie spotkań towarzyskich. Kubek w kubek jak nasz klub, na dole.
Tyle że bez psychotronu. Półkoliste sklepienie było utkane kolorowymi ekrana-
mi.
* * *
Lejkowate przejście, odpowiednio szerokie i bez żadnej ścianki czy przegro-
dy, prowadziło do właściwej sterowni. To było coś dla nas. Sufit i ściany ginęły
za gąszczem czujników i przewodów. Pośrodku stały dwa stykające się poręczami
fotele. Przed nimi, na kształt horyzontu, ciągnął się łukowato szeroki pas zbior-
czego ekranu. Jego dolna krawędz przechodziła płynnie w gruszkowate, jakby
wyjęte z dwudziestowiecznych filmów futurystycznych pulpity, z miniaturowymi
klawiszami. Coś dla nas? Nie tak bardzo. Prawda, że całą przestrzeń kabiny opla-
tały węzły przewodów i kabli. Ale między nimi a fotelami można było bez trudu
przeprowadzić tresowanego słonia.
Zajrzeliśmy do pojemnika, który odbierał zapisane taśmy, wychodzące z ze-
społu głównego komputera. Był wypełniony niemal do połowy wysokości.
W bocznej komorze także znalezliśmy gruby plik zużytych arkuszy. Robota na
dwa dni. Jeśli, oczywiście, kilkuletni brak energii lub coś, co spowodowało ten
stan, nie udaremni prób wskrzeszenia informacji, jakie bębny pamięciowe przeję-
ły przed postojem. Tak czy owak nie mogło być mowy o podjęciu jakichkolwiek
czynności przed uruchomieniem kilku przynajmniej bloków energetycznych  He-
liosa .
 Wracamy  powiedziałem.
Snagg rzucił mi krótkie spojrzenie. W tym momencie zdałem sobie sprawę,
że zachowujemy się inaczej niż zwykle. Nie tylko on. Ja także. Myśląc o czymś,
mimo woli szukałem pomocy w ewentualnych analogiach, zastanawiałem się, czy
nie należałoby spojrzeć na zagadnienie z jakiegoś innego punktu widzenia, roz-
patrzyć możliwości, które nie nasunęły się od razu. Nie, żebym się wahał. Owe
rozkojarzenia, jeśli w ogóle można tak to nazwać, nie trwały dłużej niż ułamki
sekund. Ale myśl jest szybka.
Mój głośniczek przebudził się nagle i zaszemrał. Wzruszyłem ramionami
i skierowałem się w stronę śluzy. Oto skutki przebywania w obcym polu siło-
71
wym, zakłócającym równowagę bioprądów. Zresztą w sąsiedztwie statku może
się przecież znajdować więcej takich piguł. Nie tak blisko, żeby mogły działać
jak tamta, niemal przylepiona do  Heliosa , ale i nie dość daleko, żeby nie objąć
nas zewnętrzną strefą aktywności.
* * *
Pracowaliśmy bez przerwy sześć godzin. Automaty przetrząsały porzucony
statek, ustawiając wszystkie przełączniki, kontakty i czujniki na pozycjach zero-
wych. Ta prosta czynność wymagała nowego zaprogramowania maszyn. Zlecili-
śmy to neuromatowi. Statek kosmiczny ma  lekko licząc  sto tysięcy przekaz-
ników od lampek nocnych do aparatury celowniczej i pulpitu sterowania. Energia
wyczerpała się podczas pracy wielu z tych urządzeń. Mogły być wśród nich takie,
których uruchomienie spowodowałoby na przykład natychmiastowe wystrzelenie
w  Urana porcji antymaterii. Nie sposób określić, jaki program zainstalowano
w aparaturze statku, jeśli w jej zespołach nie pozostało śladu energii.
Automaty sprawdziły jeszcze ciągłość i ekranizację przewodów, stwierdzi-
ły prawidłowość obwodów i łączeń, usuwając przy okazji dwie czy trzy drob-
ne usterki, jakie znajduje się zawsze po każdym dłuższym locie. Dopiero teraz
można było pomyśleć o przetransportowaniu części zapasów paliwa z energe-
tycznych grodzi  Urana do zasobników opuszczonej rakiety. Przedtem jeszcze
połączyliśmy włazy obu statków korytarzem próżniowym, takim samym jak te,
które sterczą z pól startowych każdej stacji kosmicznej. Sprężarki pracowały na
maksymalnych obrotach, atmosfera w obu pojazdach wyrównywała się powoli.
Odczekaliśmy, aż wskaznik poboru tlenu ustawi się na zielonym wycinku koła,
sprawdziliśmy program automatów celowniczych i pole ostrzału wszystkich na-
szych jednostek, po czym poszliśmy spać.
* * *
Obudziłem się przed oznaczoną godziną. Snagg i Riva spali w najlepsze, po-
grążeni w pianolitowych czółnach swoich foteli. Usłyszałem cichy świergot bu-
tlera. Ale wbrew temu, co mi sugerował, sen odbiegł mnie na dobre. Zamknąłem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl