[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gnie wyruszyć wespół z Jerzymi, a może i z wilkiem czy innymi stworzeniami
i przeżyć podobną przygodę. Tak więc jest to krok ku naszej współpracy. . .
— Powiedz mi coś — powiedział Jim do Carolinusa, opuszczając rycerza
i smoka, by dołączyć do czarodzieja. — Jaką cenę trzeba zapłacić za magiczne
rozpędzenie wczorajszych ciemności?
— Już zapłacone — odparł Carolinus. — Ten, kto pierwszy odwołuje się do
czarów, ponosi ryzyko. Odczarowanie jedynie wyrównuje bilans. Ale z tym nie
tak. . .
Podniósł laskę i potrząsnął nią w powietrzu przed oczami Jima.
— Musiałem przebyć długą drogę, żeby ją zdobyć — wyjaśnił. — Musiałem
też zastawić w Wydziale Kontroli kredyt z całego życia, by odbyć tę podróż. Jeśli
przegramy, jestem skończony jako czarodziej. Ale wtedy my wszyscy też będzie-
my zniszczeni, tak czy inaczej.
— Rozumiem — spokojnie stwierdził Jim. Myślał przez chwilę. — Co wła-
ściwie mieszka w Twierdzy Loathly?
— Co mieszka teraz, nie wiem jeszcze, podobnie jak ty. Jednak cokolwiek by
było — żywe czy martwe — jest wcieleniem Zła. Ani my, ani nikt inny nie może
nic uczynić, by całkiem pozbyć się Zła. Nie potrafisz go zniszczyć, tak jak istoty
stworzone przez Zło nie potrafią zniszczyć Dobra. Możesz jedynie wstrzymać
jedno albo drugie — jeśli masz dość siły — i sprawić, że chwilowo przestanie
ono działać.
— Jak więc możemy zaszkodzić Ciemnym Mocom. . . ?
— Mówiłem właśnie, że nie możemy. Ale możemy zniszczyć ich narzędzia,
stworzenia, z pomocą których Zło wciąż realizuje swą wolę. Te stworzenia, ze
swej strony, będą starały się zniszczyć nas.
Jim poczuł, że ściska go w gardle. Przełknął ślinę.
160
— Musisz mieć jakieś podejrzenia — powiedział — co do tych istot, które
będą chciały nas zabić.
— Już wiemy, jakie są niektóre z nich — odparł Carolinus. — Sir Hugh i jego
ludzie na przykład. Również piaszczomroki. W dodatku. . .
Przerwał i zatrzymał się tak gwałtownie, jak wyłączony automat. Jim stanął
również, wpatrując się w twierdzę. Z okien, tuż poniżej rozpadającego się kre-
nelażu, wyleciało co najmniej kilka tuzinów wielkoskrzydłych i wielkogłowych
istot, które z wrzaskiem krążyły w powietrzu ponad wierzchołkiem wieży.
Przez chwilę roiły się tam niby chmura olbrzymich komarów. Potem jedna
z nich znurkowała w stronę ich grupy. . .
I zwaliła się w dół jak kamień, z długą strzałą tkwiącą w jej ciele. Ciężko
spadła na groblę u stóp Jima, a jej martwa kobieca twarz zastygła w szaleńczym
grymasie.
Jim odwrócił się i ujrzał Dafydda z nową strzałą nałożoną na cięciwę. Wrzaski
nagle umilkły, jak ucięte nożem. Jim spojrzał w górę i zobaczył, że nad twierdzą
nie ma już stada harpii.
— Nie będą, w rzeczy samej, żadnym problemem, jeżeli wszystkie są tak wiel-
kie i powolne — rzekł Dafydd podchodząc do ubitej harpii, by wyciągnąć z niej
strzałę. — Dziecko nie chybiłoby z tej odległości!
— Nie daj się zwieść, mistrzu łuku — rzucił przez ramię Carolinus, ponownie
ruszając naprzód. — Z innymi nie będzie tak łatwo jak z tą. . .
Z powrotem zwrócił głowę na zachód i raz jeszcze przerwał, gwałtownie za-
trzymując się. Przyglądał się kępie traw, pośród której coś leżało. Jego stara bro-
data twarz wykrzywiła się w grymasie. Jim ruszył do przodu, by sprawdzić, co
wywołało taką reakcję czarodzieja.
Odwrócił głowę, gdyż poczuł ogarniającą go falę mdłości; podobnie zareago-
wali inni, gdy podeszli, by przyjrzeć się. W trawie leżało coś, co niegdyś było
mężem w zbroi.
Jim usłyszał, że Brian siedząc na Blanchardzie głęboko zaczerpnął powietrza.
— Najbardziej plugawa śmierć — cicho rzekł rycerz — najbardziej pluga-
wa. . .
Zszedł z Blancharda i ukląkł przed martwym ciałem na okrytych zbroją kola-
nach, składając stalowe rękawice do modlitwy. Smoki milczały, Dafydd i Danielle
stali obok Aragha, żadne z nich nie odezwało się.
Spośród ludzi jedynie Carolinus przyglądał się ognistymi oczami tej scenie
z uczuciem innym niż przerażenie. Czarodziej trącił laską szeroką wstęgę śluzu,
która okrążała ciało i zawracała do twierdzy. Podobny ślad zostawiają ślimaki,
tyle że taki ślad mógłby zostawić ślimak, którego ciało stykałoby się z ziemią na
szerokości dwóch stóp.
— Larwa. . . — powiedział do siebie Carolinus. — Ale to nie larwa zabiła
w ten sposób tego człowieka. Larwy są bezrozumne. Coś z wielką siłą i powolną
161
systematycznością szarpało i miażdżyło to ciało. . .
Nagle spojrzał na Smrgola, który pokręcił swą potężną głową z dziwnym za-
żenowaniem.
— Ja nic nie powiedziałem, Magu — zaprotestował stary smok.
— Najlepiej jeśli żaden z nas nie powie, zanim się nie upewnimy — odparł
czarodziej. — Ruszajmy!
Brian powstał znad zwłok, uczynił drobny, bezradny gest, jakby chciał równo
ułożyć martwe członki, ale ujrzawszy całkowitą bezowocność próby uporządko-
wania szczątków z powrotem wsiadł na Blancharda. Idąc dalej groblą grupa zbli-
żyła się do twierdzy na odległość około stu jardów. Tutaj Carolinus zatrzymał się
i raz jeszcze pionowo wbił w ziemię swoją różdżkę.
Aragh, ciężko dysząc, położył się, a Danielle uklękła obok niego i zaczęła
opatrywać mu łapę, używając suchych gałęzi i porwanego rękawa swojego kubra-
ka.
— Teraz — rzekł Carolinus, a słowo to zabrzmiało w uszach Jima jak bicie
dzwonów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]