[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dobrze na obrotach, wsiedliśmy w dwie dorożki.
- Wio, panie sałata! - krzyczał Leszek na dryndziarza w pierwszej dorożce.
- Mijaj ich pan! - wołaliśmy na swojego. i zaczął się wyścig dorożek po
pustych ulicach Warszawy. Gdy dojeżdżaliśmy do skrzyżowania ulic, zza rogu
wypadło kilka osób. Dwie młode kobiety wyskoczyły na jezdnię. Jedna wskoczyła do
pierwszej dryndy, a druga do naszej.
- Obława! - powiedziała wystraszona, wciskając się między nas. - Panowie,
nie dajcie mnie zabrać - prosiła. - Nazywam się... - i wymieniła swoje imię i
nazwisko.
W tym momencie zza rogu wyjechała buda - kryty samochód policyjny.
Wysypali się z niego policjanci i łapali uciekających. Nas nie zatrzymali, więc
spokojnie pojechaliśmy dalej. Na ulicy Marszałkowskiej wyskoczyłem z dorożki i
wsiadłem w nocny tramwaj idący w stronę Mokotowa, a stamtąd już piechotą w dół -
w swoją parafię.
Wracając myślałem o przeżyciach ostatniego dnia. Najważniejsze przeżycie -
to egzamin dojrzałości. Skończył się praktykant, od jutra jestem już czeladnikiem i
dalsze moje życie będzie się układało w zależności od tego, jakim będę fachowcem.
Lepszy fachowiec - to większa płaca i lepsze warunki życia. Myślałem też o Leszku,
dla którego ten dzień był ostatnim dniem praktyki wakacyjnej w fabryce.
Umówiliśmy się, że będziemy się spotykali. Wkrótce zaczął pracować w fabryce jako
inżynier.
Myślałem też o życiu młodej dziewczyny poznanej w knajpie i o tej, która
przed obławą schroniła się do naszej dorożki. Myślałem o kelnerze, któremu można
bezkarnie wymyślać, jeśli tylko ma się odpowiednią ilość gotówki do stracenia.
Myślałem o tych tak zwanych lepszych knajpach, w których niektórzy tracą w ciągu
dnia więcej pieniędzy, niż inni mają na utrzymanie całej rodziny w ciągu miesiąca.
Na dzielnicy chłopaki też piją wódkę. Piją w mieszkaniach, na klatkach schodowych,
w bramie, za parkanem, a wieczorem to i na ulicy. Piją także, ale to już rzadziej, bo to
drożej kosztuje, w knajpach, mordowniach na dzielnicy. Gdy chcą wypić, składa
się kilku po złotówce lub po pięćdziesiąt groszy. A taniec - to latem deptak w Parku
Sieleckim, a zimą sala Towarzystwa Przyjaciół Czerniakowa - za jeden złoty od
osoby.
Tego dnia poznałem nowy kawałek życia, znany mi dotychczas tylko z
opowiadań.
MO%7łEMY SI ZAPOZNA
- Chcesz jechać w miasto na zabawę? - zapytał Władek. - Mam zaproszenie,
dostałem od pułkownikowej, u której malowałem willę, do Resursy.
- A kto jeszcze idzie? - zapytałem.
- Bronek i Edek.
- Dobrze, idę - odpowiedziałem.
- Wejście kosztuje drogo, ale wejdziemy na gapę. Damy sobie radę. Przecież
to nie Czerniaków, tam nie będą tak bardzo pilnować - dokończył Władek.
- Niech każdy zabierze w kieszeń ćwiartuchnę - poradziłem chłopakom - bo
tam na pewno drogo kosztuje. Za dużo nie można brać, bo porządek musi być...
Idziemy w kapeluszach - nie będzie poruty.
Każdy poszedł do siebie przebrać się i wieczorem pojechaliśmy na frajerską -
jak to my nazywaliśmy - zabawę. Na głowach mieliśmy kapelusze, które zakładało
się tylko na wyskok do miasta. Gdy ktoś przez zapomnienie stanął na rogu z
chłopakami w kapeluszu - dostawał taką naukę, że więcej tego nie robił.
- Ty, patrz, wariat w kapeluszu! - wołali śmiejąc się. Ktoś strącił kapelusz z
głowy, inny kopnął, ktoś inny poderwał i wsadził drugiemu siłą na głowę. Gdy
wreszcie właścicielowi udało się go odebrać, musiał długo czyścić i fasonować,
zanim znów zdatny był do użytku.
Tam, na dzielnicy, obowiązywały kraciaste czapki i czerwone apaszki. Czym
jaskrawsza krata i czerwieńsza apaszka - tym większy przystojniak. Więc w
kapeluszach i krawatach pojechaliśmy na grzeczną zabawę. Okrycia oddaliśmy do
szatni i kręciliśmy się, żeby zorientować się w możliwości wejścia bez biletu. Na
szerokich schodach stali ci, co kontrolowali bilety. Stojąc w hallu obserwowaliśmy
wchodzących gości. Panie w pięknych sukniach balowych, panowie w smokingach,
niektórzy we frakach, ale byli również tacy w zwykłych wizytowych garniturach.
Obserwując ludzi zauważyłem, że z małych bocznych drzwi wyszedł wodzirej,
którego poznać można było po pęku kolorowych wstążek przypiętych do ramienia - i
szerokimi schodami poszedł na górę, a po pięciu minutach znów wyszedł tymi
samymi drzwiami na dole.
- Chłopaki, tu musi być przejście na salę - powiedziałem, wskazując drzwi, z
których wychodził wodzirej. - Idziemy.
W pokoju, do którego weszliśmy, siedziało przy stole czterech mężczyzn.
Ukłoniliśmy się grzecznie i bez żadnej tremy, z uśmiechem, o nic nie pytani,
wyszliśmy drugimi drzwiami i wąską klatką schodową dostaliśmy się do kuchni i
bufetu, a stąd już na salę.
Zabawa na cały regulator.
- Wszystkie pary tańczą! - woła wodzirej.
Władek i Edek już tańczą - mrugają do nas i dają do zrozumienia, że partnerki
słabo tańczą.
Rozglądam się, czy nie da się kupić dla siebie partnerki. Patrzę - pod .
ścianą siedzi starsza para, a przy nich młoda, może siedemnastoletnia panienka w
niebieskiej balowej sukni. Poprosiłem do tańca. Panienka spojrzała w bok i zapytała:
- Mamusiu, można?
Mamusia zmierzyła mnie od góry do dołu - i kiwnęła głową, że można. Po
skończonym tańcu odprowadziłem panienkę do mamusi. Ponieważ tańczyła dobrze,
więc nie szukałem już innej partnerki. Po pewnym czasie, w tańcu, panna Irenka - bo
takie imię miała moja dama - w imieniu rodziców zaprosiła mnie do bufetu na
kolację.
Pierwszy raz byłem na takiej arystokratycznej zabawie, więc nie
wiedziałem, jak należy się zachować. Czy wypada przyjąć zaproszenie, czy też w
dobrym tonie będzie, jeśli odmówię. Gdy po jakimś tańcu znów oddałem Irenkę
mamusi - teraz już zaprosili mnie rodzice. Zaproszenie przyjąłem, lecz poszedłem
zapytać chłopaków, co oni o tym myślą.
- Idz, frajerze, nie namyślaj się! Co ci szkodzi zjeść i wypić za darmo - radzili
koledzy. - A powiedz jeszcze, że jesteś z kolegami, to może i nas zaproszą.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]