[ Pobierz całość w formacie PDF ]

goryczą.
- Ależ nie mógł pan mieć wówczas więcej niż siedemna
ście lat!
 Miał szesnaście  poinformował Elspeth Chanie, bo Val nadal milczał. - A mógł
przecież wrócić do Faringdon!
- Sierżant werbunkowy był bardzo wymowny, panno Gordon - wyjaśnił łagodnie Val,
udając, że nie słyszy słów brata.  A jego piosenka całkiem mnie zawojowała.
- Jaka piosenka?
-  Bęben werbownika . Przypomniała mi coś, co w dzieciństwie śpiewała mi matka. Ta
sama melodia. O Tomie, synu kobziarza.
Elspeth uśmiechnęła się.
- Ma pan rację! Nigdy nie zwróciłam na to uwagi!
 Więc postanowiłem  cały świat przemierzyć  wyznał Val.
 A o bracie ani pomyślał!  powiedzial Chanie.
Elspeth dostrzegła smutek w jego głosie.
-. Nie chcę wtykać nosa w wasze prywatne sprawy - odezwała się z wahaniem  ale
chyba nie wychowywaliście się razem?
- Do jedenastego roku życia nie wiedziałem, że mam brata  wyznał bez Zastanowienia
Chanie. Potem zaczerwienił się, spojrzał na Vala i wymamrotał:  Przepraszam.
- Nic nie szkodzi, Chanie, panna Gordon wie coś niecoś o moim życiu.
- To ja przepraszam... Nie powinnam była wypytywać - tiumaczyła się Elspeth.
- Nie ma pani za co przepraszać, panno Gordon. Jesteśmy przecież w gronie przyjaciół.
Chanie dopiero po śmier
ci matki dowiedział się, że ma brata, i od razu postanowił go odnalezć. No i znalazł...
choć założę się, że w pierwszej chwili pożałował tego, kiedy ujrzał gburowatego wyrostka
w kowalskim fartuchu...
151
 Wyglądałeś, jakbyś mi chciał od razu rozwalić głowę młotem! - pokpiwał sobie Chanie.
- Myślałem, że już po mnie, kiedy ci powiedziałem, kim jestem!  Kuksnął brata w ramię
i obaj się roześrniali.
Ełspeth zawsze z rozbawieniem obserwowała dorosłych mężczyzn, rozładowujących
napięcie za pomocą szturchańców czy żartobliwej bójki.
 Rzeczywiście wyglądałeś jak  To kowalisko, czarne drabisko...  podśmiewał się z
brata Charlie.
Podjęli obaj starą śpiewkę i zapomnieli ze szczętem o Elspeth. Dopiero pod koniec
uświadomili sobie, że w obecności damy w najlepsze śpiewają o pogoni za dziewczyną i
pozbawieniu jej wianka.
 Strasznie przepraszam, panno Gordon!  odezwali się
równocześnie.
- Rzućmy na to zasłonę zapomnienia, moi panowie! - odparła Elsperh tonem obrażonej
księżnej i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Co was tak ubawiło? - spytał Stanton, podchodząc do
kominka.
- Nic takiego - odrzeki Chanie.
 Nie śmiejecie się przecież bez powodu?  nalegał.
- Wspominamy dni spędzone w szkole -. wyjaśnił Vał z pozornie niewinnym
uśmieszkiem.
- Rozumiesz: dawne dobre czasy - dodał Chanie.
 Bawiłeś tam tak krótko, Aston! Zdumiewające, żeś coś zapamiętał  zauważył
sarkastycznie Stantori.
 0, ja mam znakomitą pamięć, wicehrabio! - rzucił prowokacyjnym tonem VaJ.
- I przypominaliśmy sobie piosenki, śpiewane w dzieciństwie!  wtrąciła pospiesznie
Elspeth.  Może pan sobie jakąś przypomni, wicehrabio? Albo lord Trowbridge?
Chanie zaintonował  %7łabie zaloty , a Elspeth pobłogosławiła go w duchu: napięcie
zelżało.
- Hej ho! Kum, kum! - Major Gordon dołączył swój glos do chóru. Prześpiewali wszystkie
zwrotki, a następnie z wielkim zapałem przerzucili się na:  Poszedł lisek ciemną nocką...
 Całkiem zapomniałem, jak to miło śpiewać stare piosenki! zauważył z uśmiechem
Chanie, gdy skończyli. - Val zwrócił nam uwagę, że  Bęben werbownika ma taką samą
melodię jak jedna z  Piosenek Matki Gąski !  dodał i dzwięcznym tenorem zaintonował
 Toma, syna kobziarza . Elspeth zerknęła na Vala... Dałaby wszystko, gdyby choć raz
spojrzał na nią z taką miłością, z jaką w tej chwili patrzył na brata.
Pod koniec lutego słońce przygrzało trochę mocniej i jego ciepło dotarło do
przemarzniętej ziemi i skutych lodem rzek. Poranki były mgliste; zdarzało się nawet, że
mgła nie ustępowała przez cały dzień. Bardzo to utrudniało zwiadowcze wypady Vala.
Pewnego ranka w początkach marca zbliżał się pieszo do obozu Francuzów. Ze względu
na mgłę pozostawił konia
znacznej odległości. Prawie niczego nie mógł dojrzeć i do swego stałego punktu
obserwacyjnego dobrnął, kierując się raczej dotykiem niż wzrokiem. Gdy leżał tam na
brzuchu, czekając, aż mgła się przerzedzi, niezwykle wyraznie słyszał docierające do
152
niego odgłosy krakanie wron, grzechot osuwających się spod buta kamyków, nawet cichy
szelest rosnącej w pobliżu trawy. Dopiero po kilku minutach zdał sobie sprawę, że z
obozu Francuzów nie doleciał do niego żaden dzwięk, choć o tej porze powinno
dobiegać stamtąd rżenie koni i odgłosy musztry, Val leżał jeszcze przez chwilę, mając
nadzieję, że słońce wreszcie przebije się przez mgłę, kiedy jednak widoczność w
dalszym ciągu się nie poprawiała, pojął, że musi podkraść się bliżej Francuzów.
Czołgał się w dół po zboczu w żółwim tempie, szorując brzuchem po kamieniach. W
połowie zbocza wydobył lune
tę polową i wpatrywał się przed siebie z takim natężeniem, aż go oko rozbolało.
Wokół panowała absolutna cisza. Niepokojąca cisza. Val, oparach kłębiącej się mgły,
znajdował się jakby poza czasem i przestrzenią. Wiedział, że musi zejść jeszcze niżej.
Sądził zawsze, że nie brak mu odwagi, teraz jednak czuł, że wyczerpał ją niemal do
szczętu, gdy posuwał się coraz bliżej obozu Massny. Kiedy wreszcie znalazł się już
najwyżej o sto jardów od miejsca, gdzie powinni stać wartownicy, przylgnął całkiem do
ziemi i pełzł cal za calem.
Tam, gdzie powinny być rozbite namioty, nie było ani jednego. Tam, gdzie niedawno
płonęły obozowe ogniska, ujrzał tylko poczerniałe doły. Mgła nie pozwalała Valowi
dojrzeć nic więcej. Przeleżał w tym miejscu minutę czy dwie i nagle uświadomił sobie, że
ma przed sobą puste miejsce po obozie Francuzów. Massćna wreszcie się ruszył!
A może to mgła odebrała mi do reszty orientację i zaraz wpadnę na jakiegoś wartownika,
który zastrzeli mnie bez namysłu? myślał Val z czarnym humorem, podnosząc się powoli
i ruszając w stronę obozu. Znalazłszy się tam, ujrzał, co zostało po odejściu wojska: kilka
opuszczonych namiotów, pustą zagrodę dla koni, sterty porzuconych łachów i skorup.
Francuzi naprawdę stąd odeszli. Po kilku minutach ustalił, że skierowali się na północ,
tak jak przewidywał Wellington.
Mgła wciąż przykrywała Ziemię Val wracał do brytyjskich umocnień w ślimaczym tempie.
Niedobrze! Massćna miał już przewagę co najmniej trzydziestu mil. Im szybciej nowina
dotrze do Wellingtona, ten zaś postawi na nogi całe wojsko, tym szybciej dopadną
Francuzów!
Szybkość była więc sprawą najwyższej wagi, ale Val część drogi powrotnej musiał odbyć
pieszo, prowadząc konia za uzdę. Kiedy dotarł nad rzekę Mayor, zorientował się, że o ile
dotąd widział zle, to podczas przeprawy na drugi brzeg stał się właściwie ślepcem. Co
chwila zatrzymywał się i posuwał się wyłącznie na wyczucie. W połowie rzeki musiał już
płynąć i wytężał wszystkie siły, by nie dać się znieść prądowi.
Kiedy wreszcie wydostał się na drugi brzeg, runął na ziemię. Po kilku minutach podniósł
się jednak, i to nie tylko kierowany poczuciem obowiązku: wiedział, że gdyby poleżał
dłużej, z pewnością by zamarzi.
Dotarł do obozu po zapadnięciu zmroku i wtoczył się do namiotu Colquhouna Granta
brudny, mokry i kompletnie wyczerpany.
- Boże święty! Aston?! Czuję się dziś, jakby mnie przekręcili przez wyżymaczkę, ale ty
wracasz chyba prosto z piekła! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl