[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mnie nie słyszała albo nie chciała słyszeć. Nie wiedziałem dotąd, że smutek może
być ciężki w całkiem dosłownym sensie. Czułem się jak wypełniony kamieniami.
Najgorsze jest to, że nie potrafię płakać. %7łal kąsa na sucho, drapie mnie od środka
pazurami. Gdybym umiał utopić go we łzach, może byłoby mi lżej. Po wszystkim
przyszła Jagoda. Przyniosła czerwoną wstążkę od Srebrzanki, żebym nałożył ją na
przegub jako znak żałoby. Czy koniecznie powinienem demonstrować swoje uczu-
cia kolorem? Czy nie widać po mnie dostatecznie, jak bardzo jest mi przykro?
A gdybym nie smucił się śmiercią ojca, czy noszenie takiego symbolu nie byłoby
dodatkowym grzechem kłamstwa?
154
Na razie jednak noszę czerwień na ręku, bo taka jest tradycja. Bo tego spo-
dziewałby się po mnie Płowy. Ojciec był przywiązany do tradycji twierdził, że
daje ona poczucie więzi z poprzednimi pokoleniami i społeczności. Ale właściwie
do jakiej społeczności ja teraz należę?
Wydarzenie w %7łmijowych Pagórkach spowodowało, że Wężownik zaczął
wspominać własny dom, w którym nie był od długich pięciu lat. Znacznie wcze-
śniej niż inne połówki na żądanie inspektora Kręgu oddano go do szkoły w mie-
ście, gdzie przebywał na beznadziejnie nudnej stancji. Wśród innych uczniów by-
ło tam jeszcze trzech chłopców obdarzonych magicznymi talentami, choć żadnego
błękitnego. Wiele skorzystał przez ten czas nabrał ogłady, pozbył się plebej-
skiego akcentu i znacznie podciągnął w nauce, ale jednocześnie jeszcze bardziej
oddalił się od rodziny. Niedługo potem jego matka zmarła na tężec. Chłopiec co-
raz rzadziej zaglądał do domu, zwłaszcza że przeniesiono go aż na drugi koniec
cesarstwa. A teraz zatęsknił na nowo, nie tylko za ojcem i rodzeństwem, lecz tak-
że za niepowtarzalnym zapachem wody, mułu, sitowia i wędzonych ryb. Woda
w Jeziorze Wężowym była jasnobrązowa jak klarowne piwo, pachniała torfem,
a ryby w niej chodzą wielkie niby woły . Coś w głębi duszy szeptało Wężow-
nikowi, że powinien jeszcze raz spojrzeć na rodzime okolice, póki czas, póki nie
pękły ostatnie więzy ze starym domem, tak jak to przydarzyło się Kamykowi.
Nad Jeziorem Wężowym lekki wiatr rwał opary. Wstawał świt. Zanim słoń-
ce zacznie znów przypiekać, woda oddawała zgromadzone ciepło, spowijając
bladym, przejrzystym woalem przybrzeżne trzciny. Mgły roztapiały się szybko
w świetle poranka, zdając się wsączać w rośliny niczym eteryczne postacie rusa-
łek, żyjących w zdzbłach i gałązkach. Skupisko chat rybackich na brzegu wyglą-
dało jak grupka zakutanych w brunatne suknie i chusty starych bab, które przy-
siadły razem, by pogwarzyć i ponarzekać na los. Pale do suszenia sieci były puste
wszystkie niewody zarzucono jeszcze przed zeszłym wieczorem, a teraz wła-
śnie odbijano od brzegu, by wyciągnąć spodziewany łup w postaci srebrzystej
ryby. Płaskodenne łodzie sunęły statecznie po powierzchni jeziora, pchane wio-
słami lub długim drągiem. Ciemne sylwetki rybaków poruszały się miarowo przy
pracy. Po toni szły tylko lekkie pluski, nie było zwyczaju rozmawiania na wo-
dzie. Ryba głucha, a wysłucha powiadano, więc od pokoleń utarło się, że na
krypie nie otwiera się ust bez potrzeby. Chyba żeby jednym słowem lub niewy-
raznym mruknięciem przekazać polecenie. Wężownik z łatwością wypatrzył łódz
ojca. Płynęła prosto na stare łowisko przynależne ich rodzinie. Było dobre, ryba
lubiła tam chodzić, bo ani za głęboko, ani za płytko, a na dnie rosły kępy wod-
nej strzałki i wielkie buły mglaka, gdzie żarcia pełno i łatwo się schować przed
zębaczami. Tyle że zawsze tego zielska naszło do sieci razem z rybą i skubać trze-
ba było sznurki, czego Wężownik szczerze nie cierpiał. Zdjął ubranie, schował je
pod krzakiem i zanurzył się w brązowej wodzie. W chwilę pózniej zniknął wraz
z wielką kulą wody. Przez mgnienie dało się zobaczyć znak niczym po ogromnym
155
naczyniu i już jezioro runęło w próżnię, nie zostawiając żadnego śladu po skoku
Wędrowca. Pojawił się niespełna pikę od łodzi, wywołując falę, która zakołysała
czółnem.
Tatk! zawołał, unosząc ponad powierzchnię rękę w pozdrowieniu. Wio-
sło rąbnęło w wodę tuż koło niego.
Matko, chroń nas!! Giń potworo!! krzyknął z przerażeniem rybak.
Chłopiec zachłysnął się i poszedł pod wodę. Nie takiego przywitania się spo-
dziewał. Zwinnie jak wydra przekręcił się w bursztynowym przestworzu, silnym
wymachem ramion oddalił od niebezpiecznej strefy, po czym skierował ku po-
wierzchni od strony rufy. Wynurzył głowę nad wodę, odgarnął z oczu mokre
włosy. Ojciec ściskał w dłoni zawieszony na szyi amulet, rzucając dokoła dzi-
kie spojrzenia. A to barczyste chłopaczysko koło niego, dzierżące kurczowo osę-
kę. . . czyżby to był Pławik młodszy brat Wężownika? Kiedy mag go widział
ostatnim razem, był jedenastolatkiem o pajęczych kończynach, za to z wilczym
apetytem.
Tatk, ubić mnie chcesz?! odezwał się z urazą. To ja, twój syn! Pławik,
na Miłosierdzie Losu, odłóż ten hak!
Uczepił się rękoma rufy.
Mogę wylezć na wierzch? Tatk. . . ?
Tatk, on mi się nie widzi na topicha odezwał się Pławik ostrożnie.
Ojciec chłopców przyjrzał się podejrzliwie przybyszowi. Topich, wedle wszel-
kich prawideł, winien być podpuchnięty, wypełzły, a nawet nieco porośnięty ple-
śnią. Absolutnie nie wolno go zapraszać do łodzi, nawet jeśli bardzo prosił, a już
największą głupotą byłoby dotknąć takiego. Nawet gdyby nie zdołał wciągnąć
nieostrożnego rybaka pod wodę, wprost w objęcia śmierci, to sprowadziłby choro-
bę na zagrodę, a może i całą wioskę. Tymczasem chłopak pławiący się w jeziorze
był opalony jak orzech, bez śladu wodnej rzęsy we włosach. Oczy miał i bystre.
Wyglądał tak żywo, że bardziej już nie można.
Synek? wyszeptał rybak z niedowierzaniem. Wężownik?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]