[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Batura wzruszył ramionami.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Zabrałeś jedną księgę.
Uznałem, że dalsza dyskusja nie ma sensu.
- To chyba się pożegnamy - powiedziałem. - Do zobaczenia pod dębami.
- Do zobaczenia - rzekł Batura schodząc do swojego auta.
Gdy nissan Batury zniknął już w lesie, odwróciłem się do moich towarzyszy ukrytych
w lesie.
- To teraz wstańcie! - krzyknąłem.
Wstali otrzepując się z ziemi.
- Włączony wykrywacz Olbrzyma zmylił sprzęt Batury - wyjaśniłem im.
Dziennikarz spojrzał na swoją maszynę, która faktycznie była włączona. Jednym
pstryknięciem palca wyłączył urządzenie.
- Co teraz? - zapytała Zosia.
- Jedziemy do leśniczówki - odpowiedziałem.
Siedząc w Rosynancie widziałem we wstecznym lusterku, jak Rambo opowiadał coś
Olbrzymowi żywo gestykulując.
- Wujku, śledziłam Olbrzyma i widziałam, że wcale nie szuka skarbu - powiedziała
Zosia.
Patrzyłem na Olbrzyma, który śmiał się z opowieści kolegi i w końcu machnął ręką.
- Zosiu, nasz dziennikarz prowadzi dziwną grę - powiedziałem.
- Właśnie, może specjalnie włączył swój wykrywacz, żeby zaalarmować Baturę? -
spytała.
- Nie, Zosiu. Myślę, że Olbrzym coś przed nami ukrywa. Może zwrócił uwagę na coś,
co my pominęliśmy, jakiś drobny szczegół, który jemu, znającemu ten teren, dużo powiedział.
- Wujku, powinniśmy dokładnie obejrzeć te trasy zaznaczone na mapie Brecskova.
Może tam są jakieś istotne szczegóły.
- Masz rację.
Ruszyliśmy na wschód, przez linię kolejową, do %7łelazna, a potem polnymi duktami do
Orłowa i na skrzyżowaniu skręciliśmy na północ, do Jabłonki. Po pięciu kilometrach
zjechaliśmy w las, na drogę, która prowadziła do meliny bandy Bossa nad jeziorem
Omulew.
W miejscu niemieckiej leśniczówki stał tylko jeden dom z czerwonej cegły.
Obszczekani przez sforę psów weszliśmy na podwórze.
- Dzień dobry! - powiedzieliśmy zgodnym chórem na powitanie mężczyzny, który
wyszedł nam naprzeciw zaalarmowany szczekaniem psów.
- Dzień dobry! - odpowiedział mrużąc oczy.
Miał na sobie stare dżinsy i powyciągany sweter. Jego wiek oceniałem na około
czterdziestu lat. Głowa mężczyzny stanowiła wielki czarny mętlik poplątanych włosów.
- Szukamy dębów, które gdzieś tutaj rosły - od razu wypaliła Zosia.
- Wy jesteście pewnie od skarbu Samsonowa. - powiedział. - Zapraszam.
Całą gromadą wtłoczyliśmy się do przestronnej sieni, a potem do pokoju, gdzie stał
olbrzymi drewniany stół i ręcznie rzezbione krzesła. Zciany i półki zdobiły różnej wielkości
figurki diabłów, Chrystusów frasobliwych, aniołów i zwierząt.
- Siadajcie - zapraszał nas gospodarz. - Mam na imię Franciszek i zaszyłem się tu
uciekając przed zgiełkiem wielkich miast.
- To pan jest pewnie artystą? - domyślała się Zosia.
- O, artyzm to rzecz względna - rzucił pan Franciszek machając ręką.
- Od dawna pan tu mieszka? - zapytał Olbrzym.
- Jakieś dziesięć lat. Uciekłem z Bieszczad, gdzie zaczęło robić się tłoczno.
- To można żyć ze sztuki? - dopytywał się Rambo.
- To zależy, na jakiego klienta się trafi. Moje większe rzezby i odlewy z brązu trafiają
do warszawskich galerii sztuki. Starcza mi na spokojne życie na odludziu. Teraz jednak
zaczyna się tu robić niebezpiecznie. Od policjantów słyszałem o waszych przygodach w
zagrodzie nad jeziorem.
- A co z tymi dębami? - spytałem.
- Chodzi wam o dąb cesarza Wilhelma? Trzymacie na nim ręce.
Spojrzeliśmy na swoje dłonie, a potem na blat stołu. Faktycznie był wykonany z dębu.
- Chłop, od którego kupiłem te zabudowania opowiadał, że dąb runął w pazdzierniku
1944 roku. Jeden z Mazurów, którzy tu jeszcze mieszkali do 1956 roku, mówił, że okoliczna
ludność uznała to za zły omen. Wróżba sprawdziła się, gdy na początku 1945 roku ruszyła
rosyjska ofensywa styczniowa i wojska radzieckie zajęły dawne Prusy Wschodnie. Wtedy
przyjechał tu jakiś emerytowany pułkownik i najpierw z grupą robotników, a potem sam
grzebał w ziemi. Podobno coś znalazł, a mieszkał niedaleko.
- W Zielonowie! - przerwała mu Zosia.
- Może i tak, ale podobno był zapalonym myśliwym i miał domek myśliwski w
miejscu zwanym Jastrzębią Górą.
- Czy może pan nam wskazać, gdzie stały te dęby? - poprosiłem.
- A jeszcze stoi dwanaście. Wszystko tu się zmieniło, Lasy Państwowe prowadziły
swój wyręb, cały teren dokładnie zryto. To co wiem, to tylko z opowieści.
Podziękowaliśmy za informacje i wyszliśmy na dwór. Tuż przed bramą stał ogromny
dąb. Na tablicy informacyjnej ustawionej przez leśników widniała informacja, że rośnie w tej
okolicy dwanaście dębów, których wiek ocenia się na 300-380 lat. Obwód najgrubszego
wynosił 640 centymetrów, a wysokość najwyższego 29 metrów.
- Pomyszkujmy trochę po okolicy - zaproponowała Zosia.
- Co to da? - zapytał Olbrzym. - Jeśli von Brecskov coś znalazł, to wykopał i gdzieś
przewiózł.
- Wiemy gdzie: na Jastrzębią Górę - zauważyłem. - Stanowczo za mało wiemy
natomiast o naszym pułkowniku.
Jeszcze godzinę łaziliśmy po lesie oglądając dęby.
- To bez sensu. Jedzmy do pana Tomasza - pierwsza zbuntowała się Zosia.
Byliśmy już zmęczeni, więc przystaliśmy na tę propozycję. Po czterdziestu minutach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]