[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Popatrzyła na nas z niechęcią.
- Widzisz, matole, jak nie będziesz się uczył, to skończysz przy łopacie jak oni! -
syknęła do wnuczka i oddaliła się z godnością.
Wreszcie nadeszła godzina piętnasta. Z ulgą zebrałem narzędzia i rysunki.
Doktor Hreczkowski wyrósł jak spod ziemi.
- Chodzmy na kawę - zaproponował.
Poszedłem. Siedliśmy w kawiarni przy placu Narutowicza, zamówił dzbanek kawy i
po kawałku ciasta. Zaraz też dołączyła Małgorzata.
- Wiecie, na wykopaliskach bywa i tak jak dziś - westchnął. - Oboje macie z tym
problemy. Zjedzcie coś słodkiego i powiem wam parę rzeczy...
Zjedliśmy po bajaderce. Podziękowałem za kawę, a napiłem się mocnej herbaty.
- Trudno czasem zachować dystans - podjął rozmowę archeolog. - Zawsze, jak się
trafia na takie miejsca, będzie tam kości na metry sześcienne. %7łyli sobie ludziska, rodzili się,
umierali, może kogoś kochali, uczyli się fachu, a potem śmierć ich zabierała. Jeśli zaczynamy
się nad tym zastanawiać, to można dostać kota.
- Więc mamy zachować profesjonalny dystans - mruknąłem.
- Obawiam się, że nie ma innego wyjścia. Jeśli zacznie się dumać nad każda kością z
osobna, to niestety, wcześniej czy pózniej pojawia się melancholia. Dusze tych ludzi są już w
niebie, a nam ich kości mogą powiedzieć o tym, kim byli i jak żyli...
Siedzieliśmy jeszcze godzinę, rozstrzygając rozmaite problemy etyczne i wreszcie
ruszyliśmy do akademika. Herbata i słodkie ciasto trochę podniosły mnie na duchu, ale teraz
myślałem tylko o jednym: odespać zarwaną noc. Wszedłem do swojego pokoju i z
rozmachem walnąłem się na łóżko. Oślepiający ból na chwilę mnie oszołomił. Coś twardego
wbiło mi się w lewą nerkę. Ostrożnie stoczyłem się z tapczanu. Pomasowałem bolące miejsce,
ale niewiele to pomogło. Popatrzyłem podejrzliwie na posłanie. Co to było? Ktoś mi włożył
do łóżka cegłę?!
Zerwałem kołdrę. Na prześcieradle leżała wielka, oprawiona w skórę księga. To na jej
róg, okuty metalem, nadziałem się przed chwilą. Nie musiałem jej otwierać, by wiedzieć, że to
ukradziony z biblioteki liceum starodruk. Vytautas widocznie rozpruł okładkę, odzyskał
wyklejki, a niepotrzebny wolumin podrzucił mnie. Aobuz doskonale wiedział, że oddam
książkę prawowitemu właścicielowi.
Leżałem długą chwilę przyglądając się księdze. Potem sięgnąłem po nią i obejrzałem.
Skóra była świeżo sklejona, okucia też musiał zdjąć, ale osadził je na pierwotnych
miejscach... Przekartkowałem dzieło. Rysunki roślin, opisy... Nieoczekiwanie trafiłem na
rycinę liścia o charakterystycznym kształcie.
Nasi przodkowie znali konopie indyjskie, czyli marihuanę! Zdumiony wczytałem się
w tekst obok. Jak się okazało, z tego narkotyku otrzymywano wywar uśmierzający ból.
Pokręciłem ze zdumieniem głową. Ech, ci nasi przodkowie i ich medycyna... Nawet nie
zauważyłem, kiedy zapadłem w głęboki i pokrzepiający sen.
***
Obudziłem się nieco przed dwudziestą. Przeciągnąłem się, aż mi stawy zaskrzypiały.
Zadzwoniłem do nadkomisarza. Wsiadłem do trabancika i podjechałem na posterunek.
Oddałem zielnik do depozytu; nie miało to większego sensu, ale na wszelki wypadek pobrali z
niego odciski palców.
- I jak tam przesłuchania naszego ptaszka? - zapytałem.
- W sumie niewiele się dowiedzieliśmy. To jeden z robotników zatrudnionych do
kopania rowu. Wedle tego, co zeznał, dwa dni wcześniej jego i jego trzech kumpli zaczepił
pod sklepem monopolowym starszy mężczyzna, zaproponował im pracę przy kopaniu rowów,
po 60 złotych za dzień, pod warunkiem, że razem z nimi będzie kopał Litwin, którego
przyuczą do roboty. Dał zaliczkę. Postawili płot i zabrali się do roboty.
- Cała ta transzeja, którą wyryli pod szkołą...
- Nielegalna. Ale działali tak jawnie i otwarcie, że nikt nie pomyślał, by to sprawdzić.
Wczoraj ten wasz Vytautas wybrał sobie jednego robola, dał mu pięćset złotych, a ten za to
miał odpalić w rowie petardę...
- I robotnik się tak po prostu zgodził? - zdumiałem się.
- A czemu nie? Pieniądz niezły, ryzyka żadnego, a że miał zrobić coś bezsensownego -
cóż, nie najlepiej u nich z logicznym myśleniem... Liczy się tylko zysk. Nie przewidział, że
wlezie nam prosto w zasadzkę.
- Ale Vytautas wiedział. Wystawił go nam, by zdobyć trochę czasu na rozprucie sejfu
w bibliotece... - westchnąłem. - Jak dostał się na teren szkoły? Przecież posterunek przed
wejściem powinien go zauważyć.
- Przeszedł kanałem burzowym na dziedziniec. Wyciął po cichu okno. Drzwi
biblioteki zaczął forsować w chwili, gdy wybuchła petarda.
- Mógł uciec tą samą drogą - zauważyłem.
- Owszem, ale wybrał niebezpieczny i widowiskowy odlot z dachu na paralotni.
- Ciekawe dlaczego? - nie bardzo mieściło mi się to w głowie. - Przecież zdążyłby
skoczyć z powrotem do kanału.
- Fanaberia - zawyrokował. - Chciał, żebyśmy zobaczyli jego triumf. %7łebyśmy biegali
po ziemi i patrzyli, jak odlatuje niczym ptak...
- To brzmi prawdopodobnie - zgodziłem się.
Nadkomisarz milczał przez chwilę.
- Trzeba się zastanowić, gdzie teraz uderzy - odezwał się wreszcie.
- Egzemplarze dzieła Syreniusa znajdują się w Towarzystwie Naukowym Płockim i
Muzeum Diecezjalnym - podpowiedziałem.
- Bibliotekę TNP obejrzeliśmy. Nie ugryzie jej. Mają tam inkunabuły, masę
starodruków i nowoczesny system alarmowy... Dobrze dbają o zbiory.
- Muzeum?
- Tak mi się wydaje. Tam też jest alarm...
- Może należałoby ukryć księgi? - rozważałem.
- To chyba niezły pomysł, tylko że właściciele bardziej ufają swoim zabezpieczeniom
niż policji. Ale mam też jedną dobrą wiadomość. Biblioteka TNP jest zainteresowana, co też
kryje się na wyklejkach. Zdecydowali się rozpruć swój egzemplarz i sprawdzić.
- To świetnie - ucieszyłem się. - Kiedy?
- Jutro o szesnastej. Jeśli pan chce, może być pan obecny przy badaniach.
- Jasne! - ucieszyłem się.
Wróciłem do akademika. Na korytarzu mojego piętra siedzieli we trójkę Piotrek,
Sebastian i Artur. Obok nich stały dwie butelki wina.
- O, nasz szef - ucieszyli się na mój widok. - Może łyczka przed snem w ramach
integracji z archeologami?
- Zaraz, skoczę tylko po szklankę...
Wróciłem z naczyniem. Nalałem sobie odrobinę płynu z butelki i zbadałem węchem.
- Co to jest? - zdumiałem się.
Popatrzyłem na etykietkę. Tanie wino owocowe marki Zagłoba... Upiłem łyk.
Zdecydowanie nie był to trunek nadający się do picia...
- Niech pan opowie jakieś swoje przygody - zachęcił Piotrek.
W tym momencie wyrósł nad nami doktor Hreczkowki.
- Znowu pijecie jakiś rozpuszczalnik! - huknął - Wino po 2,5 złotego... Zdrowia wam
nie szkoda?
- Nie po 2,50, tylko po 7 złotych - zaprotestował z godnością Sebastian.
Archeolog z niedowierzaniem uniósł butelkę do oczu.
- Siedem złotych za to? - zdumiał się.
- No tak, za dwie butelki z kaucją - wyjaśnił student.
Parsknęliśmy śmiechem. Dopiłem swoją porcję i wręczyłem szklankę zwierzchnikowi.
- Karniaka dla naszego kierownika - zaproponowałem.
Nalał sobie na palec i nieufnie powąchał. Wypił i skrzywił się.
- Tfu - mruknął. - Ale zajzajer.
I poszedł. Pogadaliśmy sobie godzinkę, a potem postanowiłem nieco się zdrzemnąć.
Czy tej nocy Vytautas uderzy na muzeum? Chyba nie. Taka akcja wymaga planowania. A
może zaplanował wszystko wcześniej? Może uderzy właśnie dziś, wiedząc, że nie
spodziewamy się po nim takiego kroku? Nie mogłem zasnąć. O pierwszej w nocy wsiadłem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]