[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wkoło trwały pojedynki, rozbrzmiewały okrzyki, strzały. Johanna zadziwiało, jak
bardzo język rosyjski przypominał polski czyjego własny, mazurski.
- Pomiłujcie - krzyczeli Rosjanie. - Litości!
Wtedy rozległ się odległy grzmot, świst i sto metrów przed okopami uderzył pierwszy
pocisk artylerii. Potem padły kolejne. Ogień raz zbliżał się do okopów, raz jak ściana deszczu
przesuwał się ku pozycjom rosyjskim. Atakujący i broniący zapadli w okopach. Na tej wojnie
każdy bał się artylerii. Rozsiewała stalowe, niewidzialne żądła, przed którymi w żaden sposób
nie można było się obronić. Rozgrzane odłamki i szrapnele bez trudu raniły, cięły mięśnie,
ścięgna, tkanki, łupały kości.
Johann skulił się obok Rosjanina, którego ranił. Podał mu śnieżnobiałą, wygotowaną
lnianą chustę, którą dostał od żony na opatrunki.
- Masz - powiedział Johann.
- Dziękuję - odpowiedział tamten. - Danke - poprawił się po chwili.
- Skąd jesteś? - zapytał Johann.
- Z Druskiennik pod Wilnem.
- Co robisz w rosyjskiej armii?
- A co ty w pruskiej?
Zapadło milczenie. Dopiero wtedy zdali sobie sprawę, że artyleria przestała strzelać.
- Vorwarts! - słychać było niemieckie komendy.
Rosjanie poderwali się do ucieczki. %7łołnierz spod Wilna ciężko wstał i bezradnie
rozejrzał się dokoła. Johann pomógł mu wejść na wał, a potem tamten sturlał się po zboczu.
Johann widział, jak koledzy wzięli rannego pod ramiona i pociągnęli za sobą we mgłę. Zaraz
też w twarz Johanna bluznęło błoto, gdy obok uderzył but biegnącego niemieckiego piechura.
Stanął na przedpiersiu, szybko klęknął, przyłożył się i strzelił. We mgle padł jakiś cień
trafiony w plecy.
- Tak trzeba carskich prać - oznajmił żołnierz szyderczo, zerkając na przerażoną twarz
Johanna.
Niemiecka piechota została poderwana do ataku, miała na plecach uciekających wejść
na ich okopy.
- Zbierać się! - krzyczał oficer landwehry.
Musiał wydawać rozkazy po niemiecku, według regulaminu, i po mazursku, żeby
zrozumieli go żołnierze, bo nie wszyscy dobrze znali niemiecki.
Brat Johanna został niegroznie draśnięty w ramię w czasie starcia i teraz szedł na tyły,
żeby opatrzyć ranę. Resztę kompanii szykowano jako drugi rzut kontrataku.
Powoli mgła przerzedzała się rozchodząc białymi wąsami po okolicy. Padł rozkaz do
wymarszu. Johann napił się z manierki, której kształt przypominał mu pancerz chrabąszcza.
Potem piechurzy uszykowani w tyralierę ruszyli na południe. Na czele szedł oficer z
pistoletem w dłoni. Johanna opanowało otępienie. Marsz przez łąki, gdzie zmarznięte łodygi
chrzęściły pod butami, gdzie kałuże błota chlupotały, gdzie połamane trzciny potrafiły nawet
przeciąć sukno spodni, przypominał niekończący się sen. Myślał wtedy, czy właśnie w tej
pieszej szarży zawarty jest sens obrony granic ojczyzny. Myślał o tym Polaku, którego ranił.
Jaki tamten miał interes w tym, by walczyć za zaborcę. Wujek Johanna pomagał polskim
powstańcom styczniowym, którzy przyjeżdżali do Rozogów i Białej po broń. Johann wiele w
domu słyszał o tym powstaniu i jak Rosjanie konfiskowali majątki powstańców. Mazur dziwił
się, jak Polacy mogą buntować się przeciw tak wielkiemu państwu jak Rosja i czemu Rosja
musiała tak długo walczyć z buntownikami. Z drugiej strony rozumiał, że Polacy chcieli żyć
w wolnym kraju, ale przecież nie mieli króla...
Jak szepty zza zamkniętych drzwi docierały do Johanna dzwięki bitwy, gdy strzelała
artyleria, pękały szrapnele, świstały pociski karabinowe. Czasami któryś z ludzi w linii
Johanna padał, ale wyglądało to jak potknięcie o korzeń lub poślizg na zamarzniętym stawie.
W jednej chwili marsz zamienił się w bieg. Nagle przed Johannem otworzyła się szeroka jama
rosyjskiego okopu. Johann potknął się i wpadł do środka. Przypadkowo zahaczył bagnetem
jakiegoś Rosjanina w pierś. Tamten padł, a wokół niego ziemia ściemniała od krwi. Johann
patrzył na to przerażony. Podobnie jeszcze dwóch Rosjan z obsługi ckm. Patrzyli na śmierć
kolegi i z obawą spoglądali na Johanna. Ten wymierzył w nich broń, a oni podnieśli ręce.
- Brawo, Johann! - oficer poklepał Mazura po plecach. - Zdobyłeś gniazdo karabinu
maszynowego.
Oficer pobiegł dalej sprawdzić, jakie były postępy ofensywy. %7łołnierze trwali w
bezruchu. Ten w błocie leżał z wyrazem zaskoczenia i strachu na twarzy. Jego koledzy stali w
bezruchu i bali się opuścić ręce, a Johann wciąż w nich celował. Wreszcie ciężko oparł się o
ścianę okopu i rękawem otarł zimny pot z czoła. Dopiero wtedy spostrzegł, że wokół leżało
mnóstwo ciał żołnierzy rosyjskich i niemieckich. U stóp nasypu, za którym skrył się rosyjski
karabin maszynowy, leżał ten piechur, który przebiegł wcześniej koło Johanna. Nawet w
chwili śmierci, gdy jego tułów był podziurawiony seriami, zachował swój cyniczny
uśmieszek.
- Cigarety? - zapytał o pozwolenie jeden z Rosjan, wskazując dłonią na górną kieszeń
munduru.
- Pal na zdrowie - mruknął Johann.
Jeniec wyjął ozdobną srebrną papierośnicę z wygrawerowaną postacią generała na
koniu. Uprzejmie poczęstował Mazura. Ten jednak zabrał puzderko. Jeniec, młody chłopak,
miał prawie łzy w oczach.
- To pamiątka po pradziadku - odezwał się po polsku.
- Tiszina - warknął kapral, Rosjanin, drugi więzień.
- Spokojnie - Johann uważnie oglądał wieczko. - To Dąbrowski?
- Tak - przyznał Polak.
- W 1807 roku był w Lecu. Dziadek opowiadał mi o polskich żołnierzach, co z
Napoleonem Prusy najechali, by walczyć o swoją ojczyznę. Masz - Johann oddał
papierośnicę.
- Dziękuję.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]