[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Conan z trudem uniknął kłapiących szczęk. Stwór przebiegł po kryształowej posadzce i wspiął się
pod sufit. Przyczaił się w górze i przez chwilę spoglądał na człowieka chytrymi, czerwonymi
ślepiami. Nagle rzucił się w powietrze, ciągnąc za sobą pasmo szarawej pajęczyny.
Conan cofnął się i skoczył gwałtownie, unikając oplatania. Pojął plan potwora i popędził do
drzwi, lecz pająk był szybszy. Lepkie pasmo przeciągnięte przez framugę uwięziło człowieka w
komnacie. Cymeryjczyk nie ośmielił się przeciąć pajęczyny mieczem. Wiedział, że ostrze przylgnie
do kleistej substancji i nim zdoła je oderwać, bestia zatopi mu kły w plecach.
Rozpoczął się zaciekły pojedynek - inteligencji i zręczności człowieka przeciw sprytowi i
szybkości potwora. Pająk nie atakował już bezpośrednio ani po podłodze, ani w powietrzu. Biegał
szybko po ścianach i suficie wysnuwając z piekielną zmyślnością długie pętle lepkiej pajęczyny,
usiłując pochwycić w nie intruza. Pasma miały grubość sznura i Conan wiedział, że jeśli raz w nie
wpadnie, to cała jego siła nie wystarczy, by się wyrwać i odeprzeć atak bestii.
Straszliwe zmagania toczyły się w zupełnej ciszy, przerywanej jedynie przez szybkie oddechy i
szuranie bosych stóp człowieka oraz suche klapanie szczęk poczwarnego strażnika komnaty. Szare
pasma leżały w zwojach na podłodze, zwisały ze ścian i sufitu, długimi festonami opadając na kufry
ze skarbami. Bystre oczy i stalowe mięśnie Conana trzymały go przy życiu, ale lepkie pętle otaczały
go tak ciasno, że wciąż dotykał ich nagim ciałem. Wiedział, że nie może w nieskończoność unikać
zguby; musiał zważać nie tylko na potwora, lecz także na zwisające i leżące wokół pajęczyny.
Wcześniej czy pózniej lepkie pasmo owinie go jak wąż i omotany niczym mucha znajdzie się na łasce
pająka.
Włochaty stwór pędził po podłodze komnaty, ciągnąc za sobą szary sznur. Conan wyskoczył w
górę przesadzając sofę, lecz bestia wyczuwając jego zamiar zawróciła gwałtownie i wbiegła na
ścianę, unosząc z posadzki pajęczynę, która jak żywa istota owinęła się wokół kostki Cymeryjczyka.
Upadł jak długi, szarpiąc się szaleńczo w giętkim, mocnym oplocie. Czarny pająk ruszył w dół, by
dokończyć dzieła. Doprowadzony do szału barbarzyńca pochwycił napełniony klejnotami kufer i
cisnął nim z całej siły. Potężny pocisk uderzył ze stłumionym, mdlącym chrzęstem w sam środek
ohydnego cielska. Trysnęła krew i zielonkawa maż, zmiażdżone ścierwo spadło na posadzkę razem z
rozbitym kufrem. Odrażająca bestia leżała wśród sterty drogocennych kamieni, a jej czerwone ślepia
gasły szybko.
Conan rozejrzał się wokół i nie dostrzegłszy innego przeciwnika zaczął się oswobadzać z
pajęczyny. Kleiste pasma przywierały uporczywie do palców, ale w końcu uwolnił się, podniósł
upuszczony przy upadku miecz i klucząc wśród zalegających podłogę zwojów dotarł do drzwi
prowadzących do innych partii wieży. Nie miał pojęcia, jakie niebezpieczeństwa oczekują go za
nimi, lecz rozgrzany odniesionym przed chwilą zwycięstwem zadecydował, że skoro dotarł już tak
daleko i pokonał tyle przeciwności, to powinien doprowadzić sprawę do końca. Ponadto miał
wrażenie, że klejnotu, którego szukał, nie znajdzie wśród nieprzebranych skarbów niedbale
porozrzuca nych w lśniącej komnacie.
Cymeryjczyk poodrywał szare pasma zasnuwające drzwi i stwierdził, że te również, tak jak
pierwsze, nie były zamknięte. Zastanowił się przelotnie, czy żołnierze w wartowni na dole nadal nie
wiedzieli o jego obecności. Znajdował się wysoko nad nimi, a jeżeli wierzyć opowieściom, to
niesamowite odgłosy, wrzaski bólu i przerażenia nie dziwiły tu nikogo. Pomyślał o Yarze i ta myśl
sprawiła, że otwierając złote drzwi nie czuł się zbyt pewnie. Za nimi zobaczył jednak tylko szereg
srebrnych, wiodących w dół stopni, oświetlonych słabym, nie wiadomo skąd padającym światłem. Z
obnażonym mieczem w dłoni począł schodzić ostrożnie, pilnie nasłuchując, lecz nie doleciał go
żaden dzwięk. W końcu dotarł do drzwi z kości słoniowej, wysadzanej krwawnikami. Zatrzymał się
przed nimi. Nawet najlżejszy szmer nie zakłócał panującej w wieży ciszy, jedynie cienkie pasemka
dymu sączyły się spod progu, niosąc egzotyczny, nieznany Cymeryjczykowi zapach. Kręte schody
opuszczały się w dół, ginąc w mroku. Conan miał dziwne wrażenie, że jest jedyną żywą istotą w
wieży zamieszkałej przez duchy i widma.
3
Lekko pchnięte podwoje uchyliły się bezszelestnie i barbarzyńca stanął na błyszczącym progu,
przyczajony jak wilk i jak ten drapieżnik gotowy natychmiast podjąć walkę lub uciec wobec
przewagi przeciwnika. Przed nim rozpościerała się rozległa komnata o kopulastym, złoconym
sklepieniu. Zciany wyłożono zielonym nefrytem, a podłogę ze słoniowej kości pokrywały grube
dywany. Dym i woń egzotycznego kadzidła unosiły się z zawieszonej na złotym trójnogu kadzielnicy,
a za nią na marmurowym postumencie spoczywał przedziwny bożek. Conan spoglądał ze zdumieniem
- ciało stwora, chociaż miało zieloną barwę, przypominało ciało mężczyzny, ale jego szkaradna
głowa wyglądała jak wzięta z koszmarnego snu - nieproporcjonalnie duża i zupełnie pozbawiona
cech ludzkich. Cymeryjczyk zobaczył szeroko rozpostarte uszy i wygiętą trąbę, po obu stronach której
sterczały białe kły, zakończone okrągłymi, złotymi kulami. Postać miała zamknięte oczy jak we śnie.
Więc dlatego siedzibę Yary nazywano Wieżą Słonia! Istotnie głowa bożka bardzo
przypominała opisane przez wędrownego Shemitę zwierzę. Oto bóg Yary; gdzież więc może być
klejnot zwany Sercem Słonia, jeśli nie ukryty w tym posągu? Conan ruszył naprzód wpatrzony w
posąg. Nagle stwór otworzył oczy!
Cymeryjczyk zamarł w pół kroku. To nie posąg, to żywa istota! To pułapka! - przemknęło mu
przez głowę.
O tym, jak bardzo się przeraził, świadczy fakt, że przez chwilę nie był zdolny do żadnego
działania i nie wpadł w morderczy szał. Cywilizowany człowiek na jego miejscu z pewnością
zwątpiłby w swoje zdrowe zmysły, ale Conan nie uważał się za szaleńca. Wiedział, że stoi oko w
oko z demonem Stare go Zwiata i to przeświadczenie sparaliżowało go na chwilę.
Trąba potwora uniosła się badawczo i zamglone oczy spojrzały pustym spojrzeniem.
Barbarzyńca pojął, że stwór jest ślepy i ta myśl przywróciła mu zdolność działania. Zaczął cicho
cofać się do drzwi. Jednak stwór usłyszał go, uniósł trąbę i przemówił niepewnym, dziwnie
monotonnym głosem. Zmrożony Cymeryjczyk zrozumiał, że gardło tej istoty nie zostało stworzone do
ludzkiej mowy.
- Kto tu? Znowu przyszedłeś mnie męczyć, Yaro? Czy to się nigdy nie skończy? Och, na
Yagkosha, czy nie ma kresu tym mękom?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]