[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nych,, nie tylko o samych siebie, są ludzmi wyjątkowymi.
To dobrzy ludzie. Gatunek wymierający. W obecnych cza-
sach należą do rzadkości. Czyżbyś o tym nie wiedziała?
Jenny ziewnęła.
- Kitt, nie jestem wyjątkowa. I nigdy taka nie byłam.
Popatrzył na nią. Z alabastrową cerą, z chmurą cie-
mnych włosów rozrzuconych na śnieżnobiałej podusz-
ce i piąstką przyciśniętą do policzka wyglądała dziecinnie
i bardzo niewinnie. Przez dłuższą chwilę Kitt nie odrywał
wzroku od Jenny.
- A jednak jesteś - powiedział miękkim głosem.
- Och, jestem prawdziwym skarbem. Klejnotem. - Jen-
ny westchnęła głośno. - A czy ci w ogóle mówiłam o mo-
im narzeczonym? Miałam go. To się skończyło kilka mie-
sięcy temu. Miał na imię... Jak on właściwie miał na imię?
Och, jasne. Graham. A więc miał na imię Graham. On
wcale nie uważał, że jestem wyjątkowa. Wystawił mnie do
wiatru. I wiesz, co ci powiem? Dostałam nauczkę. Tak,
proszę pana. Teraz moja kolej próbować coś zdobyć w ży-
ciu. Poszaleć. Nikt mi potem nie zarzuci, że nie próbowa-
łam...
Zdesperowany Kitt wzniósł oczy ku niebu.
S
R
- Złotko, to brzmi jak słowa piosenki.
- Ale twój brat... twój brat nie chce ze mną... współ-
pracować. On się mnie boi. Dlaczego? Co złego w tym,
żeby trochę się zabawić? Poczuć się dobrze? - Jenny wsu-
nęła twarz w poduszkę i wymamrotała: - Jezu, czuję się
paskudnie. To wszystko wina Traya. Zranił moje uczucia.
- Jenny, działasz na mnie fatalnie.- jęknął Kitt. Był
rozbawiony, a zarazem, lekko zirytowany. - Cały czas
chodzi ci o Traya. A ja to co? Pies? Ani razu na mnie
nawet nie spojrzałaś. Zawsze słyszałem, że dobre dziew-
czyny usiłują sprowadzić złych chłopców na drogę cnoty.
A ty?
- Och, nie. - Głos Jenny był coraz bardziej senny.
- Nie chcę nikogo nawracać. Czemu miałabym to ro-
bić? Byłam dobrą dziewczyną i to doprowadziło mnie do-
nikąd.
Przed oczyma Kitta stanął wszechpotężny właściciel
White Mesa. Znajdował się w holu, trzymał w ręku dam-
ską torebkę i rzucał mordercze spojrzenia każdemu, kto
ośmielił się zatrzymać na nim dłużej wzrok. Na ogorza-
łej od słońca przystojnej twarzy Kitta ukazał się ponury
uśmiech.
- Doprowadziło cię to, dziecino, do Phoenix. Matka
Natura i Kitt Malone zadbają o resztę. Zpij, Jenny. O stra-
tegii pogadamy jutro.
- Jadę do domu - oznajmiła. - Z powrotem do Toluca.
Dopiero wtedy będzie żałował. - Po chwili przerwy ciąg-
nęła dalej: - Kitt, coś mi się zdaje, że mówiłeś o romansie.-
Aha, nawet pamiętam. Ze mną.
- Tak. To byłoby niezłe rozwiązanie. Dla nas wszy-
stkich. Okazuje się, że jestem prawdziwym geniuszem -
dodał z uśmiechem na twarzy.
S
R
- A ja jestem nieprzytomna. Zupełnie zwariowałam.
Majaczę. Powinnam wracać do domu, zanim spotka mnie
coś złego. Może Dorothy miała rację.
- Dorothy?
- Nie ma jak w domu...
- Jesteś rzeczywiście pijana - przyznał Kitt. - Jutro po-
czujesz się lepiej. Prawdę powiedziawszy, rano poczujesz
się koszmarnie... Ale zapomnij o wracaniu do domu. Tego
mój plan nie przewiduje.
- Dokąd pojadę?
- Na razie pójdziesz spać.
Jenny uznała to za dobry pomysł. Trzydzieści sekund
pózniej spała głębokim snem.
- Czekam na twoje wyjaśnienia. Co tu robisz?
Tray przyciskał do boku damską torebkę. Stał na ko-
rytarzu przed otwartymi drzwiami do pokoju Jenny, na
wprost swego brata, który znajdował się w środku. yle się
działo w państwie duńskim.
Kitt przyłożył palec do ust.
- Mów cicho. Przed chwilą zasnęła.
- Powinienem dać ci w zęby? - spytał rzeczowo Tray.
Kitt zaprzeczył ruchem głowy. W jego oczach można
było dostrzec rozbawienie.
- Jakże łatwo cię przejrzeć, bracie. Nie zrobiłem nicze-
go, co by usprawiedliwiało złamany nos. Jeśli jednak masz
przemożną ochotę zdzielić mnie przez głowę... Bardzo
proszę, możesz się nie krępować.
Tray wszedł do pokoju. Upuścił na podłogę torebkę
Jenny. We wnętrzu panował półmrok. Jedyne światło po-
chodziło z małej lampki znajdującej się pod sufitem w po-
bliżu przeszklonych drzwi.
S
R
Ledwie dostrzegł zarys drobnej postaci leżącej pod koł-
drą na łóżku. Czarne włosy rozrzucone na poduszce kon-
trastowały z bielą pościeli.
Tray odwrócił się i stanął na wprost Kitta. Czuł, jak krew
uderza mu do głowy. Miotały nim różne emocje. Wście-
kłość. Obawa. I niechęć w stosunku do brata.
- Gadaj - warknął groznie.
- Nie jesteś właścicielem tej dziewczyny - szepnął Kitt
takim tonem, jakby zdradzał bratu sekret wagi państwowej.
Zamknął ostrożnie drzwi, obrócił się twarzą do środka
wnętrza i przemaszerował cicho przez cały pokój. Zatrzy-
mał się przy małej lodówce w barku. Wyciągnął torebkę
orzeszków, rozdarł celofan zębami i całą zawartość wsypał
sobie do ust. - I nie myśl, że zdołasz mi przyłożyć - wy-
mamrotał niewyraznie, kiwając przy tym ostrzegawczo
palcem. - W miłości każdy chwyt jest dozwolony. Gdy-
bym nawet wśliznął się tutaj w niecnych zamiarach, nie
mógłbyś mieć o to do mnie żadnej pretensji.
- Zaraz spotka cię niemiłe rozczarowanie - oznajmił
Tray. Jego spojrzenie przesuwało się teraz po baterii bute-
leczek i puszek ustawionych na nocnym stoliku. - Posta-
nowiłem ci przyłożyć. I to porządnie.
Kitt skrzywił się. Zmiął w kulkę pustą torebkę po orze-
szkach i cisnął ją do kosza na śmieci.
- Dlaczego zawsze podejrzewasz mnie o najgorsze? Je-
śli dasz mi trochę czasu, wszystko ci wytłumaczę. Jenny
miała fatalny nastrój, wpadła w depresję, więc postanowiła
urządzić sobie przyjęcie i zalać robaka. Stało się to jeszcze
przed moim przyjściem. Zjawiłem się w porę, żeby nad
sedesem potrzymać jej głowę.,
- Och, do diabła! Wymiotowała?
- Jeszcze jak! Nie nawykła do światowego życia, na
S
R
które ma tak wielką ochotę. - Kitt zamilkł na chwilę.
Z uniesioną brwią popatrzył na brata. - A ty, Traherne,
czemu wyglądasz jak winowajca? Coś mi się zdaje, że
próbowałeś ją pohamować. Mam rację?
Tray. usiadł w nogach łóżka Jenny. Machinalnie na-
ciągnął kołdrę na drobną, obnażoną stopę dziewczyny.
Całą siłą woli musiał wziąć się w garść, żeby mówić
spokojnie.
- Kitt, trzymaj się z daleka od Jenny. Sam nie wiesz,
o czym gadasz. Nigdy w życiu nie troszczyłeś się o nikogo,
oprócz samego siebie.
Kitt skrzyżował ramiona. Błyszczącymi oczyma popa-
trzył na brata.
- Oto człowiek honoru. Prawdziwy bohater. Zawsze
próbujący uzdrawiać i chronić cały ten cholerny świat. Tyle
poświęcenia powinna wykazać Joanna d'Arc. Lubiłbym cię
znacznie bardziej, gdybyś coś schrzanił od czasu do czasu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]