[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Z chrzęstem, przy pełnych reflektorach, waliły jezdnią wypchane ludzmi ciężarówki,
przelewając się na wybojach. Twarze ludzi ukazywały się spod brezentu białe, jakby
posypane mąką, i jak zdmuchnięte wiatrem nikły w ciemności. Motocykle, obsadzone
żołnierzami w hennach, wynurzały się spod wiaduktu i trzepocząc skrzydłem cienia jak
potworne motyle, znikały z hukiem za samochodami. Duszący dym spalinowych motorów
słał się na jezdni. Kolumna szła w stronę mostu.
- Nałapali pod cerkwią - rzekł za mną sklepikarz. Położył mi ciężko ręce na
ramionach. Biło od niego odorem wódki i śmierdziało machorką. - %7łeby ich ziemia
pochłonęła!
- Zabierają się do nas - rzekł ponuro policjant z paskiem zapiętym służbowo pod
brodą. Zdjął czapkę i otarł czoło rękawem. Czerwona pręga, odciśnięta na łysinie przez
czapkę, bielała na chłodzie. - Ano, tak - dodał przez zęby.
- Ta %7łydówka wyprowadza się od was? - szepnął konfidencjonalnie sklepikarz. - Tak
szybko?
- Wyprowadza się gdzie indziej.
- To co będzie z mieszkaniem? - zaniepokoił się sklepikarz. Nachylił się do ucha. - Ja
już z ludzmi gadałem. Pan kierownik miał dzisiaj dać zadatek.
- To szukaj pan kierownika - powiedziałem niecierpliwie i otrząsnąłem jego łapy.
- Przepraszam - szepnął sklepikarz. Zwiatło reflektora przejechało po jego twarzy.
Zamrugał powiekami, opędzając się od blasku. Reflektor oświetlił wnętrze ulicy, twarz
sklepikarza oblekła się w mrok.
- Ona wraca do getta. Ma tam córkę, która nie może się wydostać.
- No pewno - rzekł z przekonaniem sklepikarz. - Przynajmniej umrze z nią jak
człowiek... - westchnął ciężko i zapatrzył się w ulicę.
Na zakręcie alei powstał zator. Kolumna zatrzymała się, samochody zbliżyły się do
siebie. Padły gardłowe nawoływania. Motocykle wytoczyły się zza aut i oświetliły
reflektorami jezdnię, tramwaje, trotuar i tłum. Reflektory prześliznęły się po twarzach
ludzkich jak po zbielałych kościach; zajrzały w czarne, ślepe okna mieszkań; ogarnęły jarzącą
9
się zielonymi lampionami, zatrzymaną wpół taktu karuzelę z chwiejącymi się na linach
pstrokatymi końmi na biegunach, łabędziami o łagodnie wygiętych szyjach, drewnianymi
autami, rowerami; pomacały głąb placu końskiego; otarły się o namiot ogrodu zoologicznego
z krokodylem, wilkiem i wielbłądem, zbadały wnętrze tramwajów stojących ze zgaszonymi
światłami, zawahały się na lewo i na prawo jak głowa rozdrażnionego węża, powróciły do
ludzi, oślepiły jeszcze raz oczy i skierowały się na auta.
Twarz Marii otoczona szerokim rondem czarnego kapelusza była biała jak wapno.
Trupioblade, kredowe dłonie podniosła spazmatycznie ku piersiom jak w geście pożegnania.
Stała w aucie, wciśnięta w tłum tuż przy żandarmie. Patrzyła z natężeniem w moją twarz jak
ślepa, prosto w reflektor. Poruszała wargami, jakby chciała zawołać. Zachwiała się, omal nie
upadła. Samochód zatrząsł się, zawarczał i nagle szarpnął. Nie wiedziałem zupełnie, co robić.
Jak się pózniej dowiedziałem, Marię, jako aryjsko-semickiego mischlinga19,
wywieziono wraz z transportem żydowskim do osławionego obozu nad morzem, zagazowano
w komorze krematoryjnej, a ciało jej zapewne przerobiono na mydło.
19 Mischling (niem.) - mieszaniec
CHAOPIEC Z BIBLI
Dozorca otworzył drzwi. Do celi wszedł chłopiec i zatrzymał się u progu. Drzwi
zatrzasnęły się za nim.
- Za co ciebie zamknęli? - zapytał Kowalski, zecer z Bednarskiej.
- Za nic - odpowiedział chłopiec i przeciągnął dłonią po ostrzyżonej głowie. Ubrany
był w wytarty czarny garniturek uczniowski. Przez ramię miał przewieszone palto z
barankowym kołnierzem.
- Za co go mogli zamknąć? - rzekł Kozera, przemytnik z Małkini. - Przecież to jeszcze
szczeniak. I %7łyd pewnie?
- Nie mówilibyście takich rzeczy. Kozera - odezwał się spod ściany Szrajer, urzędnik z
Mokotowskiej. - Wcale chłopak na to nie wygląda.
- Nie gadajcie, pomyśli, że sami bandyci tu siedzą - rzekł zecer Kowalski. - Siadaj,
chłopiec, na sienniku. Nie ma co myśleć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]