[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Głupi jesteś! Przecież by cię załatwił. Słowo, Marcus, nigdy nie zostawię cię
samego.
Wiedziałem, że się nie nadajesz do tej roboty. Nutka dumy. I żalu.
Dokąd? spytała kobieta widocznej w lusterku wstecznym ciemnej sylwetki.
Do Baltimore powiedział Middleton, Jedz.
Rozdział 4 S.J. ROZAN
Nadjeżdżającego jeepa ścigała chmura kurzu, pędząc z szybkością geparda
atakującego antylopę. Wydawało się, że za moment dogoni wóz i go pożre.
Mrużąc oczy w słońcu i spoglądając ponad spaloną ziemią na samochód,
Leonora Tesla uśmiechnęła się z ironią zdając sobie sprawę, że w duchu
kibicuje obłokowi kurzu.
Od przyjazdu do Namibii często była świadkiem podobnej walki, pościgu
drapieżnika za ofiarą. Sumienie mówiło jej, by nie opowiadać się po żadnej ze
stron wszystko to były stworzenia boże, które musiały jeść ale sercem
zawsze była przy ofierze. I zazwyczaj serce się jej krajało, bo zwykle
zwyciężał drapieżnik. Teraz wzięła drugą
stronę, ale jak zwykle, Leonoro! sprawa wyglądała beznadziejnie. Kurz był
na straconej pozycji opadnie pokonany, gdy jeep zatrzyma się przed jej
chatą.
Przynajmniej tym razem nie musiała się martwić o ból serca: nie czekał jej
krwawy spektakl z walką na śmierć i życie, tylko pewien irytujący obowiązek.
To jeden z fundatorów powiedział szef jej programu przez trzeszczący,
jedyny w wiosce telefon, dzwoniąc do niej z Windhuku. Mówił na wpół
współczującym, na wpół rozkazującym tonem. Będziesz musiała się z nim
spotkać.
Leonora Tesla przyjechała do buszu, żeby nie spotykać nikogo, z wyjątkiem
kobiet nosicielek wirusa HIV, z którymi pracowała. Po Hadze, po poszukiwaniach
zbrodniarzy i po szoku, który przeżyła, gdy Harold zwołał wszystkich i oświadczył,
że grupa Ochotników musi zostać rozwiązana -czuła się zle nawet w mniejszych
miastach afrykańskich. Dlatego wyjechała do buszu i podróżowała z wioski do
wioski, nie zatrzymując się nigdzie na dłużej. Jej misja polegała na zakładaniu
spółdzielni rzemieślniczych, które dzięki mikrofinan-sowaniu pomagały kobietom w
osiągnięciu samodzielności. Praca bardzo jej odpowiadała. Każdy dzień wypełniały
absorbujące drobiazgi
konieczność znalezienia zawiasów w jednej wiosce, żeby w kolejnej
naprawić piec do wypalania garnków; udzielenie grupie kobiet pożyczki o
równowartości czterech dolarów na zakup papieru, aby mogły prowadzić ewidencję
sprzedaży koszy. Każdego dnia spotykała się z pięknem: widziała narzuty w
kolorowe, geometryczne wzory, garnki Oombiga, których tradycja została niemal
zapomniana. Piękno także odpowiadało Tesli. Piękno wizualne: sposób, w jaki
kobiety tkały, przywodził na myśl subtelność surowego afrykańskiego krajobrazu. I
piękno muzyki: jedynym produktem techniki XXI wieku, przywiezionym przez
Leonorę do buszu, był iPod, na którym nagrała między innymi preludia Bacha,
symfonie Szostakowicza i sonaty Beethovena. Gdy nadjeżdżał jeep, niechętnie
wyciągnęła słuchawki z uszu, wyłączając Chopina. Miała nadzieję, że to nie potrwa
długo. Oprowadzi po wiosce tego fundatora z& Zapomniała spy-tać. Pokaże mu
piec, krosna, warsztat. Wyklepie dane statystyczne na temat wydłużenia średniej
życia i samowystarczalności, wygłosi krótką mowę o nadziei dla następnego
pokolenia. Kobiety podarują mu narzutę albo garnek, które do niczego mu się nie
przydadzą, a on okaże im protekcjonalną przychylność i będzie niezmiernie dumny,
że się do tego wszystkiego przyczynił. Potem być może odjedzie i zostawi ich w
spokoju. Och, Leonoro, przynajmniej spróbuj się uśmiechnąć. Pozostali Ochotnicy
powtarzali to regularnie, więc próbowała, właśnie dlatego, że ich praca dawała
niewiele powodów do uśmiechu. Teraz także przywołała na usta uprzejmy uśmiech
na widok jasnowłosego, kościstego mężczyzny, który wysiadł z jeepa. Odpowiedział
uśmiechem i uderzył kapeluszem o udo, by otrzepać go z kurzu. Zdjął ciemne
okulary: przynajmniej znał się na dobrych manierach.
Leonora Tesla? Nazywam się Gunter Schmidt.
Mówił po angielsku z lekkim akcentem, którego nie potrafiła rozpoznać. Nie
niemiecki, ale nie istniał przepis, zgodnie z którym człowiek o niemieckim nazwisku
miałby się wychować w tym kraju.
Na tym właśnie polegała przepuszczalność europejskich granic. Miała to być ich
zaleta.
Uścisnęli sobie ręce. Schmidt miał miękką dłoń, jak przystało osobie, która
rozdziela pieniądze zza biurka.
Miał pan długą podróż powiedziała. Proszę usiąść, dam panu coś do
picia.
Wskazała stołek na twardej glinie pod okapem, ale wszedł za nią do chaty.
Jeszcze się musi wiele nauczyć, pomyślała. W afrykańskim domu, mimo że kusił
cieniem, nigdy nie było chłodniej niż na zewnątrz. Schmidt, wciąż z uśmiechem na
ustach, opadł na jedno z topornych krzeseł przy stole zbitym z desek. Podała mu
butelkę oranżady BB. Oczywiście, w chacie bez elektryczności nie miała lodówki, ale
nauczyła się afrykańskiej sztuczki, polegającej na zakopywaniu skrzynek z butelkami
w klepisku, dlatego napój był stosunkowo chłodny.
Na zewnątrz będzie nam przyjemniej zaproponowała, postanawiając
zachowywać się uprzejmie wobec intruza.
Nie odrzekł. Wolałbym zostać tu, Leonoro.
Zjeżyla się na dzwięk dziwnego tonu, jakim wymówił jej imię, ale zauważyła, że
rozgląda się po chacie z życzliwym wyrazem twarzy. Wzruszyła ramionami, otarła
chustką czoło i usiadła obok niego.
Długo tu mieszkasz? zapytał Schmidt, pociągając łyk oranżady.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]