[ Pobierz całość w formacie PDF ]

śledztwo wyobrazni. %7ładnych inscenizowanych spotkań, nagabywań, reporterskich sztuczek.
Nic z romansu detektywistycznego. To będzie gra wizji. Spacer w polu prawdopodobieństw.
Gra myśli, gra słów. I o dziwo: kilka razy już w takiej grze Sylwestrowi udało się wyloso-
wać& prawdę. E tam, zaraz prawdę, protestuje, najwyżej strzępek prawdy, szczątek autenty-
ku.
 Bieżyna, to brzmi jak nazwa strumienia lub rzeki. Sylwester rozmyśla leniwie, prawie
sennie. Pozwala brzmieniom pomyślanych słów, aby się w nim rozegrały do końca. Zęby już
potem nie przeszkadzały mu w pracy. Gra skojarzeń: Bieżyna i rzeka. Nad brzegami Bieżyny.
Historyczne pole bitwy pod Bieżyną. Ujarzmienie olbrzymiej Bieżyny. Stan alarmu przeciw-
powodziowego w miejscowościach położonych nad Bieżyną. Oddziały wojska, transportery,
czołgi. Robotnicy w białych kaskach. I tak dalej.
I narasta w nim oto uczucie, którego boi się przecież, a które sam umyślnie prowokuje.
Uczucie obcości zmysłów. Nie obcości otoczenia, lecz swych własnych zmysłów. Traci nad
48
nimi kontrolę. Stwierdza nagle, że jego zmysł dotyku słabnie i zamiera, jakby cierpł, ściera
się niby sucha ziemia z palców. Zsuwa się z powierzchni całej skóry. Miękko, delikatnie. Je-
go ciało, owszem, nadal odbiera sygnały swej obecności wśród rzeczy. Gładkość, chropowa-
tość, ziąb. Ale Sylwestra nic to nie obchodzi. Nie przyjmuje tego w ogóle do wiadomości.
Przestają pracować oczy. Dotyka przedmiotów spojrzeniem, o, choćby teraz jego wzrok roz-
trąca widziane za oknem mury wąziutkiej uliczki, kurczy się w ostrym słońcu, zielonkawym
od bielonych świeżo tynków, i mimo to nie wbiera w siebie żadnego wyglądu, nic, nie poru-
sza przestrzeni tak, jak powinien, aby zaczęła się wreszcie przemieszczać, wchodzić w głąb
oczu, głębiej, w mózg. Jest nieważki. Sylwester jest nieważki. Składa się z dwóch tylko two-
rzyw. Z myśli i ze słów.
 Nad brzegami Bieżyny, wśród olbrzymich jeżyn , bawi się wciąż Sylwester.
Ale czy można to nazwać zabawą? Czuje się w tej chwili tak, jak przed dwudziestu z górą
laty, kiedy to przyniesiono wiadomość, że nieopodal wsi Dobra Szczecińskie stało się nie-
szczęście. W lesie, na szosie granicznej, został zastrzelony jego ojciec. Zaraz za rozlewiskiem
dziczejących malin, w ich trupim zapachu, w ruchliwych przezroczach ich opitego słodyczą
robactwa.
I wtedy on  czy to mogła być wówczas zabawa? czy obrona?  ośmioletni Sylwester,
płowowłosy mały Zabużanin z równo przyciętą nad oczami grzywką, ostrzyżony tak, jak
wszyscy chłopcy w jego wieku w miejscowości nad rzeczułką W., i jak nikt nie strzygł dzieci
tutaj, na Ziemiach Odzyskanych, postanowił, że poprowadzi śledztwo sam. Następnego dnia,
lub może nieco pózniej, założył specjalny zeszyt. Ej, nie, przypomina sobie teraz Sylwester,
to był złocony poniemiecki album z kolorowymi rysunkami upolowanych kuropatw i innej
pierzastej dziczyzny, na każdym rysunku poprzytwierdzanej do ścian głowami w dół. Racja,
pamięta, powyrywał te obrazki. Pozostały nagie, sztywne, kremowe, kartonowe karty. Racja,
to był album. Więc w tym albumie właśnie wydzielił dwie rubryki. Nad pierwszą, zdaje się,
wykaligrafował tytuł  podejrzani , a nad drugą  dowody winy . Dalej jednak Sylwestrowe
 śledztwo już się nie posunęło. Nie miał ani dowodów, bo i skąd?, ani odwagi, by wpisać,
bodaj na próbę, czyjekolwiek nazwisko w rubrykę  podejrzani . %7ładen człowiek nie nadawał
się po prostu do tego, aby go sobie wyobrazić, jak ukrywa się w gęstych zaroślach, nasłuchu-
jąc robactwa wychłeptującego sok z przywiędłych malin, jak zlizuje prędko krew z zadrapań
na dłoni, jak wychodzi na środek szosy, jak celuje potem długo, spokojnie, w ojca jadącego
samochodem, strzela, nie!, nikt ze znajomych, wykluczone, nie do pomyślenia. Może tego nie
zrobił człowiek? Może to była zabłąkana kula?
Obydwie rubryki w albumie pozostawały puste.
Im dłużej wpatrywał się w album, tym gwałtowniej rozrastały mu się w oczach słowa. Sa-
me słowa. (To jego przeklęte słowiarstwo, za które grzmocą go dziś z prawa i z lewa!) Podej-
rzani i dowody winy. Podejrzani i dowody winy. Zajmowały sobą mózg, buczały w głębi
uszu. Wirowały w półmroku przestronnej jadalni. Zżerały całą połyskliwość kaflowego pieca.
Buzowały pod żebrami mosiężnego psa na biurku ojca. (Nie lubił tego psa.) Wtapiały się w [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl