[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czterokondygnacyjnego molocha o spadzistym i ostrym dachu, który
przywodził na myśl hotel w szwajcarskim kurorcie albo w Górach
Skalistych.
Homer Tibbitt i jego żona Rhoda przeprowadzili się tam, by
mieć w razie potrzeby opiekę. Qwilleran znalazł ich na najwyższym
piętrze. Rhoda - po osiemdziesiątce, o miłej twarzy i siwych włosach,
z aparatem słuchowym - powitała go ciepło.
- Nie byłoby urodzin bez twojej wizyty, Qwill. Homer czeka już
na ciebie w swoim legowisku.
Z sąsiedniego pokoju dobiegło głośne kichnięcie.
- Wejdz do mojej biblioteki - odezwał się wysoki, piskliwy głos.
- Jeśli nie masz uczulenia na kurz!
Chudy i kościsty, Homer siedział niczym potentat finansowy
pośród miękkich poduszek, które otaczały jego patykowatą sylwetkę.
Twarz pokrywały bruzdy i zmarszczki wieku, ale duch wciąż był
żywy. Obecnie oficjalny historyk Moose County, był dyrektorem
szkoły średniej - i zatwardziałym kawalerem - kiedy przechodził na
emeryturę. Niedawno ożenił się z emerytowaną nauczycielką, młodszą
od niego o dziesięć lat.
- Ożenił się ze mną, ponieważ wciąż miałam prawo jazdy -
oznajmiła z niekłamanym urokiem.
- Wyszła za mnie za mąż, bo myślała, że mam przed sobą
przyszłość - oznajmił ze swej strony Homer. - W wieku
osiemdziesięciu lat była nieokiełznana. Utemperowałem ją.
- Napijemy się herbaty? - spytała ze swoim łagodnym
uśmiechem.
Kiedy wyszła z pokoju, Qwilleran postawił na stole magnetofon.
- No cóż, Homer, masz jakieś głębokie myśli, którymi chciałbyś
się podzielić z okazji dnia urodzin? Coś, co nadawałoby się do druku?
Stary człowiek, nim zaczął mówić, przez długi czas
odchrząkiwał. Wreszcie oświadczył:
- Cieszę się, że o to pytasz. Tak się składa, że kilka dni temu
natknąłem się na swoją książeczkę bankową z dzieciństwa, co
dosłownie wywołało falę wspomnień. Urodziłem się w mieścinie o
nazwie Little Hope, ale żywiłem ogromną nadzieję, że kiedyś będę
bogaty i będę miał własnego konia i siodło. Mojego ojca stać było na
to, by dawać mi trochę kieszonkowego - dziesięć centów tygodniowo
- i zawsze przeznaczałem jednego centa na cukierki. Reszta
wędrowała do mojej skarbonki z żeliwa. Przypominała jabłko, z
korkiem na dnie, który wyciągałem dwa razy w tygodniu, by policzyć
moją rosnącą fortunę. Kiedy zgromadziłem pięćdziesiąt centów,
wpłaciłem je na konto w banku. Kasjer zapisywał sumę w kolumnie
po prawej stronie - tak abym mógł się od razu zorientować, ile mam.
Czasem bank dorzucał kilka groszy procentu. Zawsze byłem
zdumiony i uradowany, że dostaję coś za nic.
- Czy udało ci się kiedykolwiek zaoszczędzić dostatecznie dużo,
by kupić sobie konia? - spytał Qwilleran.
- Nie, ale kupiłem dwukołowy rower - dałem dolara, a potem
miałem wpłacać po jednym co miesiąc. Nie mogłem uwierzyć, kiedy
mi powiedzieli, że mogę zabrać go do domu, jeszcze przed
uiszczeniem całej sumy! Wydawało mi się, że sklep wykazuje się
ogromną hojnością.
Rhoda nalała herbaty i podała mu filiżankę, mówiąc:
- Przestań gadać i wypij, póki jest gorąca.
- To istna tyranka, jeśli chodzi o gorącą herbatę! Chce, żebym
poparzył sobie dziąsła!
Mruknęła do Qwillerana:
- Zapomina ją wypić, a potem narzeka, że jest zimna. Nie
miałam pojęcia o jego uroczych słabostkach, kiedy za niego
wychodziłam.
- Bzdury! Wiedziałaś o wszystkim! Ganiałaś za mną całe lata!
- Nie uciekałeś zbyt szybko, mój drogi.
Qwilleran przerwał ten komiczny dialog, który szczęśliwi
małżonkowie powtarzali przy okazji każdej wizyty.
- Przypuszczam, że nie było w tamtych czasach podatku od
dochodów.
- Nie, pojawił się dopiero wtedy, kiedy zacząłem pracę jako
nauczyciel. Była to jednoizbowa szkoła z pękatym piecem. Nie
zarabiałem dużych pieniędzy, a pod koniec roku rząd zabrał mi cztery
dolary. Na podatek od dochodu, jak powiedzieli. Uważałem, że mnie
okradziono! Teraz człowiek wciąż słyszy z Waszyngtonu:
siedemdziesiąt milionów... dwanaście miliardów... sześć trylionów!
Jakby człowiek słuchał starego Kingfisha w radiu. Nie pamiętasz go.
Jesteś za młody.
- Wiesz co, Homer, powinieneś zacząć pisać swoją biografię -
powiedział Qwilleran.
- Jest na to mnóstwo czasu - oświadczył gniewnie. - Zamierzam
dożyć chwili, kiedy ten łajdak na stanowisku burmistrza zostanie
wywalony na zbity łeb!
- No to będziesz żył wiecznie - zauważyła Rhoda, po czym
wyjaśniła Qwilleranowi: - Pan Blythe jest automatycznie ^wybierany
na kolejną kadencję, ponieważ jego matka była Goodwinter.
Między jednym a drugim łykiem herbaty wycinała coś małymi
nożyczkami z kawałka czarnego papieru.
- Mogę spytać, co robisz? - spytał Qwilleran.
- Wycinam twoją sylwetkę. Babcia mnie tego nauczyła. Było to
popularne zajęcie w epoce wiktoriańskiej. Miała sylwetkę podpisaną
przez samego Edouarte, która dzisiaj byłaby sporo warta, i obiecała,
że mi ją zostawi, ale dostał ją kuzyn z Ohio.
- Rhoda i jej podli krewni! - zrzędził Homer. - Wpędzają mnie
przedwcześnie do grobu!
- Ja nie mam żadnych krewnych i chętnie zadowoliłbym się
kilkoma łajdakami - wyznał Qwilleran.
- Wez sobie kilku od Rhody, Qwill! Zwłaszcza dwóch kuzynów
z Ohio.
- Ale... ciotka Fanny, po której dziedziczyłeś... - przypomniała
Rhoda.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]