[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nuciła coś pod nosem, jakąś nieprzyzwoitą piosenkę, która w jej ustach brzmiała zachwycająco. Nie
chciała się stąd ruszyć. Najpewniej dobre duchy, które nadleciały od strony wydm, krążyły teraz nad
nią bezszelestnie.
Zbliżał się świt. Zorza powoli nadpływała od wschodu jak płonący, trafiony bombą głębinową okręt
podwodny, od którego bije czerwona łuna. Ubrali się szybko, śmiejąc się w ciszy. Woleli nie płoszyć
duchów, które znów przysiadły na białych od rosy trawach i cierpliwie wypatrywały pierwszych
świateł świtu.
Gdy dojechali do willi nad stawem, nad Katedrą, tam gdzie w pogodne dni widać było morze,
pojawiła się seledynowa smuga brzasku. Po drugiej stronie stawu zaczęły śpiewać ptaki. W
spokojnej wodzie odbijało się coraz jaśniejsze niebo.
Nieuchwytne
Nazajutrz, gdy wstawał z łóżka, potknął się i upadł na dywan. Przerażona, podniosła go z trudem.
Powróciły bóle pod lewą skronią. Powiedziała, że trzeba coś z tym zrobić, ale mruknął tylko: - Nic
mi nie jest. Po prostu trochę kręci mu się w głowie. Zawiozła go znów do Akademii. Zatrzymali go
na obserwację, ale powiedział lekarzom, że czuje się lepiej i chce wrócić do domu. Zabrała go
wieczorem. - Poczekaj - śmiał się, gdy jechali drogą pod lasem w stronę północnej dzielnicy -
niedługo będę ci pomagał w ogrodzie.
Rano wychodziła na Klasztorną. Na długie godziny zostawał sam. Było mu dobrze w tym starym
domu, w którym modrzewiowe podłogi poskrzypywały w ciszy, a zza uchylonego okna dobiegał szum
jarzębinowych liści. Leżał na starej kanapie, przykryty szkockim pledem. Widział ogród, staw, za
stawem wzgórze z wieżą widokową, stary młyn i dwie zielone wieże Katedry. Koło południa w
kryształowych szybkach kredensu załamywało się słońce, potem na półkach wynurzały się z cienia
kryształowe kieliszki, karafka i stara porcelana malowana w japońskie wzory. Po powrocie z
Klasztornej siadała przy nim, poprawiała poduszkę i pijąc herbatę z malinami opowiadała o tym, co
robiła cały dzień. %7łartobliwie naśla-
253
dowala gesty szczególnie dokuczliwych pensjonariuszy". Bardzo go to rozśmieszało. Lubił patrzeć
na jej dłonie, połysk popielatych włosów, unoszenie brwi. Nie robiła już sobie na szczęście
azjatyckiego makijażu. Aadnie tylko przedłużała oczy zieloną kreską.
Wstawali wcześnie. Wchodziła do łazienki półprzytomna, zaczerwieniona, niepodobna do samej
siebie. Stawała w wannie. Mył jej plecy gąbką, spłukiwał prysznicem z porcelanową rączką.
Zmiejąc się pod strumieniami wody, opowiadała mu swoje sny, czasem nudne, czasem zupełnie
wariackie. Potem siadali przy stole. Zalewała mlekiem musli, gryzła pomarańczę, którą jej obrał.
Gdy smarowała grzankę miodem, suszył suszarką jej mokre włosy, żółtym grzebykiem rozczesując
pasemko po pasemku. Wyjmowała z torebki puderniczkę: - Co się tak gapisz - uśmiechała się znad
lusterka - jakbyś chciał mnie zjeść? Siadał po drugiej stronie stołu, opierał łokcie na blacie i patrzył
na nią. Uważnie malowała usta szminką, najpierw górną, potem dolną wargę, a gdy mówił, że
powinna poprawić jeszcze w kącikach, ironicznie mrużyła oczy: - A umiałbyś? Zmiejąc się, brał
szminkę w dwa palce i paroma pociągnięciami poprawiał kolor. Delikatnie, jak japoński kaligraf
piszący na jedwabiu, szczoteczką z tuszem podkręcał jej rzęsy. Wskazującym palcem rozprowadzał
róż na policzkach.
Cóż za przemiana! W jasnokremowej sukience, z płócienną torbą przerzuconą przez ramię, w białych
pantofelkach na płaskim obcasie, rzucała mu na pożegnanie żartobliwe spojrzenie. Palcami
wzburzała włosy: - Oj, co to ja się z tobą mam... Stojąc w drzwiach patrzył, jak idzie w stronę
starego rynku. Szybkie, lekkie kroki, sukienka podwiewana wiatrem. %7łycie płonęło w niej jasnym
ogniem. W takich chwilach czuł się tak, jakby ze wzburzonego morza cudem wyciągnął topielicę. Ale
przecież było zupełnie inaczej: to ona - delektował
254
się gminnym wyrażeniem, które dobrze pasowało do jego sytuacji - wyciągnęła go z rynsztoka.
Po powrocie z pracy sprawdzała, czy połknął tabletki przepisane w Akademii, bo zwykle zapominał,
którą kiedy wziąć. Gdy wieczorem siadali na kamiennej ławce nad stawem i długo patrzyli na wodę,
w której odbijały się chmury i wzgórze z wieżą widokową, odzyskiwał spokój. Jakby mu ktoś
bezboleśnie odcinał po kawałku niedobre części duszy, oddzielając to, co żywe, od tego, co martwe.
Uspokajała go: - Zobaczysz, jeszcze trochę, a pójdziemy razem na spacer do lasu za Katedrą. Patrząc
na nią przyrzekał sobie, że nigdy już nie złamie zakazu, lecz gdyby go ktoś zapytał, jaki to właściwie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]